Nie zapomnij rozliczyć PIT do końca kwietnia
KRS: 0000174572
Powrót
Komentarze

Machaj: Czy kapitalizm jest odpowiedzialny za kryzys?

0
Mateusz Machaj
Przeczytanie zajmie 8 min

Autor: Mateusz Machaj

O kłopotach amerykańskiej gospodarki rozpisują się nie tylko ekonomiści i analitycy finansowi. Dziś jest to temat także dla lewicowych ideologów i wieszczy z nieukrywaną radością przepowiadających upadek kapitalizmu. Ich wywody nader często cechuje brak fachowości, wynikający z niezrozumienia mechanizmów władających współczesnym światem finansów. Co gorsza, zdają się być też zakładnikami własnych idei, skazanymi na walkę z jednym tylko wrogiem – rynkiem. Lecz obecnych problemów nie zrodziła ani obrazoburcza orgia wolności gospodarczej, ani mistyczne siły rynku, które drogą konieczności historycznej nasilają jego wahania. Prawdziwe przyczyny nie są również metafizyczne, ani nie sposób zrzucić ich na karb „zwierzęcych instynktów” rynku. Wręcz przeciwnie – podstawy kryzysu są bardzo konkretne, i stanowią rezultat wieloletniej polityki niszczenia rynku pieniężnego, która zaczęła się na długo, zanim Alan Greenspan został szefem Fedu, banku centralnego Stanów Zjednoczonych.

Jednym z podstawowych problemów współczesnego systemu gospodarczego, niezależnie od tego, czy przyglądamy się gospodarce Polski, Europy, czy USA, jest znacjonalizowany rynek pieniądza. Chociaż istnieje konkurencja w systemie bankowym i pomiędzy instytucjami pośredniczącymi, to w ostatecznym rozrachunku pieniądz nie podlega kryteriom wyceny, którą można by nazwać rynkową. Najważniejsze parametry tego specyficznego towaru ustala ostatecznie jego emitent, czyli państwowy monopol banku centralnego.

Warto powiedzieć, że architekci tego systemu nie przestrzegali jasnych podziałów ideologicznych. Koncepcji banku centralnego broniły z równą żarliwością lewica i prawica, socjaldemokraci i neokonserwatyści, John Maynard Keynes i Milton Friedman. Każdy kierował się własnymi pobudkami. Socjaldemokraci chcieli drukować pieniądze, aby tworzyć swoje programy społeczne. Neokonserwatystom zależało na finansowaniu sił wojskowych, zaangażowanych w konflikty na całym świecie. Swoje cegiełki dokładali także ekonomiści. Keynes z niemalże religijną pasją za wyznawany cel obrał sobie „stymulowanie popytu” i likwidację „rzadkości kapitału”, a Friedman utrzymywanie „stabilnych cen”.

Mimo istotnych różnic, wszystkich łączył jeden postulat: stworzenie instytucji, która byłaby w stanie na zawołanie, niezależnie od rynku, produkować znaki pieniężne. Grup nacisku z kręgów finansowych nie interesowały przyczyny ideologiczne. Liczyła się tylko realizacja pomysłu zastąpienia pieniądza, który miał rynkową wartość i pokrycie w kruszcu, przez papier, którego wartość określał jedynie dekret. Wpierw to autorytatywne oświadczenie woli było potwierdzone drukiem banknotu, potem wpisem w księdze, a dziś do tego wystarcza zwykłe kliknięcie myszką.

Fakt, że istnieje pożyczkodawca ostatniej instancji, musi mieć wpływ na to, co dzieje się na rynku kapitałowym. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że bank centralny ma w sobie ogromny, dorównujący niemal możliwościom centralnego planisty w systemie socjalistycznym, potencjał nacjonalizacyjny (z którego, jak zaraz zobaczymy, korzysta już aktualny szef Fed, Ben Bernanke). Bank centralny nie może na razie bezpośrednio pozbawić ludzi ich mienia, jak w socjalizmie, ale skutki jego działań mogą być podobne. Zamiast zadekretować przejęcie własności, wystarczy stworzyć ad hoc pieniądze i kupić za nie towary lub wspomóc wybraną instytucję. Ponieważ ilość dostępnych dóbr wskutek tego procesu się nie powiększa, ludzie obdarowani przez bank centralny mogą odebrać część towarów posiadaczom starych banknotów. A zatem emitent pieniądza może dokonać znaczącej (a przy tym niemal niezauważalnej) redystrybucji, obdarzając wskazane podmioty siłą nabywczą. Nie trzeba chyba dodawać, że na wolnym rynku taka sytuacja nie byłaby możliwa.

Wskutek tego procesu ceny dóbr i usług będą się radykalnie zmieniać. Przykładowo, za sprawą operacji otwartego rynku powodujących rozdmuchanie bańki akcji kredytowej można łatwo stworzyć boom na rynku nieruchomości, z jakim w rzeczy samej mieliśmy przez wiele lat do czynienia. Co gorsza, w bankach komercyjnych panuje przekonanie, że nieruchomość zawsze będzie świetnym zabezpieczeniem pod kredyt. Nie dostrzega się, że to właśnie owa absurdalnie wielka bańka kredytowa zwiększa nominalną wartość nieruchomości. Wysokie ceny w istocie oderwane są zupełnie od możliwości finansowych samych posiadaczy. Gospodarki nie da się jednak bez końca oszukiwać, czego dowodem jest obecny kryzys na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych.

Amerykański Fed jest w stanie na zawołanie zapewnić rynkowi finansowemu płynność i w razie potrzeby uratować go przed koniecznym i ozdrowieńczym upadkiem. Oczywiście same instytucje kredytowe cieszą się z przedłużenia agonii, za którą reszta społeczeństwa płacić musi poprzez sztucznie zawyżone ceny. Warto zaznaczyć, że rodzi to groźną pokusę nadużycia tegoż systemu. Skoro bowiem istnieje bank centralny, który w razie potrzeby dostarczy płynności instytucjom kredytowym, to mogą one podejmować większe ryzyko niż wtedy, gdyby mogło im grozić bankructwo. Dlatego banki w Stanach Zjednoczonych już w latach osiemdziesiątych były tak skore do nieustannego zwiększania akcji kredytowej. Racjonalna wycena ryzyka przestała się liczyć, co pociągnęło za sobą kompletne oderwanie od rzeczywistości większości aktywów. Fakt ten z łatwością można było zaobserwować na giełdzie.

Kryzys na rynku amerykańskim rozprzestrzenia się na cały świat. Jest to nieunikniona konsekwencja przyjętego przez współczesne państwa standardu monetarnego, w którym pieniądz może być produkowany na zawołanie.

Nie przeszkadza to rzecz jasna niektórym intelektualistom rozprawiać o tym, że Ameryka upada, gdyż panują tam „dzikie” zasady wolnego rynku. Według nich Ameryka to kapitalizm (tak mówi tradycja marksistowska). Nie zauważają, że tamtejszym rynkiem finansowym rządzą czynniki polityczne, wartość pieniądza jest własnością państwa, które kontroluje i przejada około czterdziestu procent produktu gospodarki oraz prowadzi militarystyczną politykę… Co z tego, że nawet tacy ekonomiści, jak Stiglitz, Krugman, czy Samuelson, których trudno posądzić o prorynkowe poglądy, wskazują niedwuznacznie na to, że za kryzys odpowiada bank centralny i rozdęte programy państwa? Lewicowy intelektualista może te fakty przemilczeć, jeśli pozwoli mu to zrzucić odpowiedzialność na przebrzydły „wolny rynek”.

W Polsce do opinii publicznej nie dotarły wieści o działaniach Bena Bernanke’ego podejmowanych od sierpnia ubiegłego roku, kiedy zaczęła się korekta. Nie chodzi nawet o to, że pompował on w system bankowy rezerwy pieniężne i obniżał stopy procentowe. Istotniejszy jest fakt, iż wprowadził on radykalną innowację w postaci zestawu nowych narzędzi finansowych – Term Auction Facility i Term Securities Lending Facility. Pozwalają one bankom komercyjnym wymieniać papiery wartościowe o wątpliwej wypłacalności (Collateralized Debt Obligation, Mortgage-Backed Security etc.), związane z kryzysowym rynkiem nieruchomości na bardzo wiarygodne papiery skarbowe amerykańskiego rządu. Na papierze zwiększyło to solidność kapitałową banków.

Te sztuczki księgowe oznaczają, że Fed w pewnym sensie nacjonalizuje system bankowy. Uspołecznienie ryzyka i przerzucanie kosztów bankructwa firm na podatnika postępuje coraz dalej. O kondycji banków w coraz większym stopniu decydują arbitralne decyzje szefa Fedu. Mimo rozpoczęcia tej operacji czyszczenia majątkowych śmieci, rynku nie ogarnęła euforia. Wszak Bernanke chce „odnowić” (choć może lepiej pasującym słowem byłoby „wyprać”; ale nie bądźmy złośliwi) jedynie 400 miliardów dolarów. Wprawdzie kwota ta jest porównywalna z PKB Polski, ale przy 11 bilionach, które jest warty amerykański rynek nieruchomości, jest to kropla w morzu potrzeb.

Istotny jest również fakt, że Bernankemu zostało tylko drugie tyle papierów rządowych w skarbcu. Co stanie się, gdy pojawią się kolejne kłopoty, które zaczynają już powoli nadciągać? Aby banki mogły kontynuować akcję kredytową, szef Fedu może zacząć emitować papiery wartościowe, albo bezpośrednio przekazać systemowi bankowemu pieniądze. Żaden z tych scenariuszy nie ratuje gospodarki przed korektą, a prowadzi za to do wzrostu inflacji. Niższe stopy procentowe nie są w stanie wyczyścić szemranej struktury zobowiązań i wierzytelności. W skrócie, czeka nas powtórka z lat siedemdziesiątych: brak wzrostu i inflacyjna recesja, wskutek której do lamusa odejdą opowieści naganiaczy finansowych, że giełda przynosi średnio sześć procent rocznie zysku.

Krytycy rynku powiedzą, że wszelkiemu złu winny jest wolny rynek i konieczne jest zwiększenie regulacji. Być może banki utracą ostatnie witalne funkcje rynkowe i zmienią się w potworki kierowane dyrektywami państwowymi. Nieważne, że o bałaganie zadecydowała zła architektura świata finansów, u podstaw której legły regulacje państwowe stosowane od czasu zniszczenia standardu złota. Wielki kapitał odwzajemniać będzie nadal skrytą miłość socjaldemokracji rzucającej propozycje dalszej regulacji systemów księgowości, coraz to nowych ustaw o kontroli finansowej, poprawy audytu, większego wpływu państwa na działalność banków i firm, dalej idącego podporządkowania i tak już skartelizowanych przez państwo agencji ratingowych, czy też unormowania kwestii przepływów kapitałowych. W skrócie, wszystkich tych błędów, na których korzystają jedynie winni obecnego bałaganu. Już w tej chwili pojawiły się propozycje sekretarza skarbu Paulsona, które zamiast uzdrowić system, mają zmienić formę regulacji.

Tymczasem prawdziwym złem jest socjalizm pieniężny prowadzący ku socjalizmowi finansowemu. Fundament naszej cywilizacji, czyli pieniądz, został w pełni znacjonalizowany i uregulowany. Nasze pieniądze oderwano od ograniczeń własnościowych. Ich wartość przestała być konkretem, upadając do roli służki interesów banku centralnego.

Pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nie warto wreszcie porzucić zgubną wiarę w to, że państwo powinno dla dobra społeczeństwa regulować ilość pieniądza na rynku. Warto rozważyć powrót do czasów, gdy kryzysy monetarne były niemożliwe, kiedy wielkie depresje, okresy destabilizacji gospodarczej i wysokiej inflacji po prostu się nie zdarzały. Jeśli historia kryzysów walutowych ma nas czegoś nauczyć, to właśnie tego, że każdy z nich jest skutkiem polityki państwa. Postarajmy się, żeby tym razem lekcja nie poszła na marne zagłuszona przez krzykaczy niewychodzących poza owcze reakcje rodem z Folwarku zwierzęcego i dyskusje o wyższości czterech nóg nad dwoma.


Autor jest fundatorem Instytutu Misesa w Polsce. Kontakt z autorem mateusz.machaj@mises.pl.

Kategorie
Komentarze Pieniądz Polityka pieniężna Teksty

Czytaj również

Jasiński_Wyższe ceny paliw to efekt monopolu Orlenu

Interwencjonizm

Jasiński: Wyższe ceny paliw to efekt monopolu Orlenu

Mogłoby się wydawać, że występują sprzyjające warunki do obniżenia cen paliw...

Sieroń_Jastrzębie odleciały. RPP obniża stopy

Polityka pieniężna

Sieroń: Jastrzębie odleciały. RPP obniża stopy

Skala cięcia nie jest uzasadniona merytorycznie.

Jasiński Nieprzewidziane konsekwencje zakazu sprzedaży „energetyków” nieletnim

Interwencjonizm

Jasiński: Nieprzewidziane konsekwencje zakazu sprzedaży „energetyków” nieletnim

Pozory podejmowania odpowiedzialnych decyzji w imię „wspólnego dobra”?


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.