KRS: 0000174572
Powrót
Tłumaczenia

Tucker: Google Plus, czyli jak uczyć się na błędach

3
Jeffrey Tucker
Przeczytanie zajmie 8 min
Pobierz w wersji
PDF

Autor: Jeffrey A. Tucker
Źródło: mises.org
Tłumaczenie: Anna Sroka
Wersja PDF

google plus

W lutym 2010 roku, Google wypuściło na rynek produkt, który okazał się później największą klapą w historii firmy: Google Buzz. Przewodnią ideą projektu było wykorzystanie zaplecza mailingowego Google’a w celu utworzenia portalu społecznościowego, który mógłby stać się bezpośrednim konkurentem Twittera i Facebooka.

Google przedstawiło światu Buzza i aktywowało wszystkie jego funkcje za jednym razem. Jego sieć została jednak sztucznie zaludniona przez znajomych, do których poszczególni użytkownicy Google mailowali najczęściej, nie rozróżniając pomiędzy proboszczem parafii użytkownika a kumplami, z którymi spędza wieczory przy drinkach. Różne, często nieprzystające do siebie, światy w mgnieniu oka zaczęły ze sobą kolidować, a sami użytkownicy stawali na rzęsach, aby wyłączyć tę uciążliwą aplikację.

Cała ta sytuacja przypominała imprezę, na której zjawili się niemalże przypadkowo zaproszeni znajomi, co w pewnych okolicznościach może przerodzić się w koszmar. (Mnie osobiście Buzz przypominał o pewnym przyjęciu wyprawionym niegdyś przez mojego przyjaciela, który krótko przed tym wydarzeniem przeprowadził się z Rosji. W owym przyjęciu oprócz mnie uczestniczyli: ambasador Szwajcarii z małżonką, zarządca budynku oraz bezdomny, który się po prostu akurat napatoczył. Zapewniam, to był niesamowicie dziwny wieczór).

Wyłączenie Buzza nie było dla użytkowników łatwe. Kontrola prywatności i przepływu informacji wydawała się czymś niewykonalnym. Początkową reakcją na funkcje Buzza było zaniepokojenie. Potem dołączyła złość, która na końcu przerodziła się we wściekłość. W ciągu kilku godzin od uruchomienia Buzza stało się jasne, że firma uchodząca za nieomylną popełniła wielki błąd. Buzz nie tylko nie stał się konkurentem Twittera czy Facebooka, ale potwierdziła się teza, że Google zostało w tyle za swoimi najgroźniejszymi konkurentami, których przewaga na polu serwisów społecznościowych stała się jeszcze bardziej widoczna.

W książce zatytułowanej The Capitalist and the Entrepreneur, Peter Klein stwierdza, że: „rynek bardzo szybko karze wykryte błędy, bez konieczności przesłuchań świadków i zapoznawania się z wnioskami z prac komisji”.

Władze Google’a szybko przeprosiły, wstrzymały rozwój Buzza i w ramach pokazania dobrych intencji przeznaczyły 8,5 mln dolarów na wspieranie organizacji zajmujących się ochroną prywatności w Internecie. Wielu ludzi zdziwić może fakt, ale Google Buzz przetrwał ─ jest powszechnie używany do komunikacji internetowej przez dzieci, którym rodzice zabraniają korzystać z Facebooka i Twittera, ale pozwalają na zakładanie skrzynek mailowych.

W lipcu 2011 Google odzyskało swoją renomę wypuszczając Google Plus (w skrócie G+) — produkt, który przez wielu uważany jest za bardzo realne zagrożenie dla dotychczasowej dominacji Facebooka i Twittera. Niedługo po debiucie Google Plus, w Internecie pojawił się rysunek przedstawiający Marka Zuckerberga, który po wygłoszeniu wykładu prosi słuchaczy o pytania. Pierwsze z nich brzmiało: „Czy możesz mi wysłać zaproszenie do Google+?

Wprowadzenie najnowszego produktu Google przypomina powolny proces popularyzacji Facebooka. Żeby założyć konto w G+ nie potrzeba mieć tak naprawdę zaproszenia, ale Google genialnie zachowało tego pozory. Ludzie chcący zarejestrować się na Google Plus narobili bowiem niewiarygodnego hałasu. Użytkownicy Internetu błagają o dostęp do G+ z taką sama zawziętością, z jaką przeszło rok temu wypisywali się z Buzza. Google skorzystał z siły swoich użytkowników, aby rozreklamować G+ wśród nowych klientów.

To się nazywa uczyć się na błędach! Ale to nie koniec wniosków, które wyciągnął Google ze swojej porażki. Dużym problemem Buzza było przenikanie się światów. I tak, w jednej grupie znajomych znalazły się licealistki, ich matki oraz ich sympatie ─ obecne, przeszłe, a nawet przyszłe. Buzz okazał się być sumą wszystkich rzeczy, których ludzie próbowali zawsze unikać.

Natomiast G+ jest czymś całkowicie innym. Korzystając z niego po raz pierwszy, użytkownicy są zachęcani do tworzenia „kręgów” (co ciekawe, G+ obchodzi się bez używania słowa „znajomy”!). Kręgi odpowiadają różnym grupom znajomym, w których funkcjonujemy, np.: biuro, dom, kościół, szkoła, imprezy czy drużyna sportowa. Jedna osoba może znajdować się w wielu kręgach, a umieszczając coś w swoim strumieniu G+, jednym kliknięciem można udostępnić informacje różnym kręgom.

Wreszcie doczekaliśmy się racjonalizmu w serwisach społecznościowych! Innymi słowy, G+ udoskonaliło media społecznościowe, aby uczynić je bliższymi osobistych zainteresowań użytkowników. Brzmi jak sprzeczność? Nie do końca, gdyż — jak pisze w Ludzkim Działaniu Mises —„człowiek staje się istotą społeczną nie dlatego, że poświęca własne potrzeby w imię mitycznego Molocha, społeczeństwa, lecz dlatego, że kieruje się chęcią poprawy własnej sytuacji" (tłum. Witold Falkowski).

Jeżeli problemem Buzza było założenie istnienia jednolitych sieci znajomych, Google z pewnością zdało sobie sprawę, że założenie to jest też problemem Facebooka. Użytkownicy są tam włączani do jednej grupy — niezależnie od stopnia zażyłości. Członkowie rodziny, raz spotkany znajomy, partner biznesowy, nauczyciel i terapeuta — wszyscy znajdują się w jednej sieci. Mimo że część użytkowników żartuje sobie z tego faktu od lat, większość z nich po prostu przyzwyczaiło się do takiego stanu rzeczy.

Tak czy inaczej, jest to główny zarzut stawiany Facebookowi. Problem ten można przezwyciężyć, ale jest to nieco skomplikowane. Facebook zezwala na tworzenie różnych grup znajomych. Niektórzy ludzie przyjęli to rozwiązanie, ale większość uważa je za niepraktyczne.

To właśnie w tej dziedzinie G+ zauważyło dla siebie szansę. Google pozbyło się nie tylko tego, co przyniosło porażkę Buzzowi, ale też ukrytego zagrożenia czyhającego na Facebooka. W G+ żaden „znajomy” nie jest przypadkowy. Każdy z kontaktów ma przypisaną rolę — tak jak w życiu. Na przykład, rodzeństwo może być tylko rodzeństwem, ale może też być jednocześnie zaliczone do kręgów: partnerów biznesowych, fanów muzyki klasycznej, członków wspólnoty kościelnej lub ekipy, z którą jeździ się na polowania. Ci sami ludzie mogą być w kilku kręgach albo… w żadnym — decyzja należy do użytkownika końcowego.

Niesnaski powodowane dotychczas usuwaniem kogoś z listy znajomych odchodzą w G+ w niepamięć. Jeśli pokłóciłeś się z jakąś osobą, możesz bezboleśnie przenieść ją z jednego kręgu do innego lub usunąć ją ze wszystkich kręgów. Brak tu bolesnych i bezczelnych powiadomień. Dana osoba przestaje po prostu mieć dostęp do czyichś wiadomości. Ufff, nareszcie spokój!

To wszystko stanowi ogromną przewagę G+ nad Facebookiem. Wątpliwości nie ulega, że wiele funkcji G+ jest wynikiem dokładnego przestudiowania i powielenia rozwiązań Facebooka. Mamy tu do czynienia z bardzo typowym przykładem naśladownictwa opierającego się na powtarzaniu rzeczy osiągniętych przez firmę odnoszącą sukcesy. Jednak w środowisku rynkowym nie wystarczy tylko skopiować. Konkurent musi stworzyć lepszy produkt, który może zaproponować użytkownikom coś nowego. Proces uczenia się i ciągłego rozwoju nieustannie zachodzi w gospodarce rynkowej.

Teraz kolej na ruch Facebooka. Aby pozbyć się etykietki „znajomych”,  Facebook musi naprawić swoją infrastrukturę poprzez coś więcej niż wprowadzenie ciekawej aplikacji dodatkowej. Zmiana musi dotyczyć całego systemu.

Google Plus jest przykładem na to, jak gospodarka rynkowa może zamienić porażkę w zwycięstwo. Dobrzy zarządzający rozumieją, że błędy popełniane w firmie są częścią historii i nie mogą być cofnięte. Aby uniknąć  błędów, można jedynie powiedzieć „stop” innowacji i zmianie, zaakceptować status quo, a tym samym wydać na siebie wyrok śmierci. Popełnianie błędów jest lepsze od takiego wyjścia, bo daje szansę na rozwój, uczenie się nowych rzeczy i dokonywanie dalszych zmian.

Porażka w środowisku rynkowym ma także pozytywne aspekty. Niedopuszczalnym błędem jest chronienie różnych instytucji przed ponoszeniem porażek, gdyż hamuje ono proces uczenia się i przeszkadza w efektywnym rozwiązywaniu problemów. Jednak dokładnie taką politykę przyjął rząd amerykański, przeznaczając na nią biliony dolarów od 2008 roku. Odpowiedzią na porażkę w sektorach m.in. nieruchomości, bankowości, ubezpieczeń były: pakiety pomocowe, kontrola cen, częściowa nacjonalizacja i wtłaczanie nowych funduszy. Buzz przekształcił się w G+, ale krach nie przekształcił się w boom, bo nigdy nie pozwolono mu się w pełni rozwinąć. Z błędów nie wyciągnięto żadnych wniosków, a porażka tylko przeciągnęła się w czasie.

Szczęśliwie dla świata Internetu, rząd nie uznał jeszcze żadnego z serwisów internetowych jako zbyt wielkiego, by mógł upaść.

Popatrzmy jednak z szerszej perspektywy. Zagorzała konkurencja, mnóstwo innowacji, szaleńcza wręcz praca programistów mająca na celu stworzenie idealnego wirtualnego świata, który naśladuje, ale także i ułatwia  współpracę między ludzi w realnym świecie ─ czemu to ma służyć? Temu właśnie, żebyśmy wszyscy mogli korzystać z rzeczy, z których naprawdę chcemy korzystać.

Weźmy pod uwagę jeszcze jedną, rzadko (co dziwne) zauważaną rzecz: G+, Twitter, Facebook i inne popularne serwisy społecznościowe są dostępne dla użytkowników końcowych zupełnie za darmo. Serwisy te rozpieszczają każdego z nas bez ustanku nie po to, abyśmy finansowo wspierali ich rozwój, ale po to, żebyśmy przekazali im niezwykle cenne dobra: nasz czas i uwagę.

Okazuje się, że system kapitalistyczny nie działa w sposób, o jaki go kiedyś posądzano. Kapitalizm nie umożliwia gigantom przemysłowym na wyciąganie od wyrobników i pospólstwa pieniędzy, które te grube ryby następnie pomnażają na swoich firmowych kontach. Dzieje się raczej coś zupełnie odwrotnego: giganci zabijają się o to, byśmy poświęcali im naszą uwagę. My, użytkownicy, zgadzamy się na to, oczekując od tych wielkich firm utrzymywania naszego zadowolenia na stałym, wysokim poziomie.

W wirtualnym świecie kapitalizm nie przypomina marksistowskiego koszmaru, lecz utopię, o której my, proletariusze, jeszcze nie tak dawno mogliśmy jedynie pomarzyć.

Kategorie
Społeczeństwo Teksty Tłumaczenia

Czytaj również

matthews-protekcjonizm-nie-zapewnia-bezpieczenstwa-zywnosciowego-tylko-je-ogranicza

Handel zagraniczny

Matthews: Protekcjonizm nie zapewnia „bezpieczeństwa żywnościowego”, tylko je ogranicza

Oczekiwanie, że protekcjonizm zapewni bezpieczeństwo żywnościowe nie ma racji bytu.

Gordon_Grozne_konsekwencje_niemieckiej_szkoly_historycznej

Historia myśli ekonomicznej

Gordon: Groźne konsekwencje niemieckiej szkoły historycznej

Według Misesa niemiecka szkoła historyczna dążyła do ograniczenia międzynarodowego wolnego handlu.

Nyoja_O-„dekolonizacji”-praw-własności

Społeczeństwo

Nyoja: O „dekolonizacji” praw własności

Twierdzi się, że zasady wolności jednostki i własności prywatnej są po prostu kwestią pewnych preferencji kulturowych...

Allman_Ego kontra maszyna

Innowacje

Allman: Ego kontra maszyna

Dlaczego niektórzy ludzie tak nerwowo reagują na nowe modele sztucznej inteligencji?


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Komentarze 3
Stanisław Kwiatkowski

G+ to nie tylko przykład jak przedsiębiorcy sprzątających pod presją rynku po błędach Buzza. To też przykład na społeczną korzyść z istnienia marketingu. Przecież grupy, działające podobnie jak kręgi z g+, istniały od dawna na facebooku. Nie były jednak tak rozpromowane, tak kolorowe, tak łatwe w użyciu... Dlatego z perspektywy wielu użytkowników nie istniały. Marketing i badania rynku przyszły na ratunek :)

Obserwowanie jak działa konkurencja na zderegulowanych rynkach to świetne doświadczenie - Facebook już odpowiedział na zagrożenie g+, ułatwił korzytanie z grupy i poprawił kilka funkcji, na które użytkownicy narzekali od dawna.

http://techcrunch.com/2011/05/11/facebook-now-allows-you-to-tag-pages-in-photos/

Nie przypadek sprawił, że stało się to teraz. To konkurencja.

Odpowiedz

Daniel

Serwisy są za darmo ponieważ to użytkownik jest produktem. Facebook sprzedaje dane statystyczne marketingowcom, a G+ wymaga prawdziwego imienia i nazwiska, żeby móc śledzić użytkowników w internecie i nie użerać się z pseudonimami. Te dane posłużą oczywiście ulepszeniu wyszukiwania i podawanych reklam.

Odpowiedz

T. R.

Oraz być może w przyszłości inwigilacji przez wolnościowe rządy w USA, a może nie tylko.

Odpowiedz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.