KRS: 0000174572
Powrót
Recenzje

Wilson: Thomas Piketty a „Mentalność antykapitalistyczna” Ludwiga von Misesa

43
Andrew B. Wilson
Przeczytanie zajmie 8 min
PikettyMarx.jpg
Pobierz w wersji
PDF

Autor: Andrew B. Wilson
Źródło: mises.org
Tłumaczenie: Jarosław Tarasiuk
Wersja PDF, EPUB, MOBI

antykapitalistyczna

Ludwig von Mises, mentor Friedricha Hayeka i jedna z głównych postaci w historii ekonomii, przedstawia swoje spojrzenie na kapitalizm i nierówności społeczne w cienkiej (zawierającej jedynie 113 stron) książeczce pod tytułem Mentalność antykapitalistyczna[1]. Po raz pierwszy opublikowana w 1954 roku (wydania polskie: wyd. ARCANA, 2000; PAFERE, 2012), jest nadal łatwo dostępna w Internecie za mniej niż 10 dolarów. Jest lekturą szczególnie zasługującą na uwagę w dzisiejszych czasach.

Rozprawa Misesa o tym, dlaczego kapitalizm znajduje się na ławie oskarżonych i przypisuje się mu różne przestępstwa przeciw ludzkości, jest już klasyką — mówi odważnie o tym, co należy w tym temacie powiedzieć. Prezentuje solidną polemikę z tendencyjną krytyką kapitalizmu, którą odnajdujemy także w ostatnio rzucającej się w oczy książce Kapitał w XXI wieku autorstwa Thomasa Piketty'ego[2].

W Mentalności antykapitalistycznej Mises pyta: dlaczego tak dużo ludzi odczuwa nienawiść do kapitalizmu? Na tak postawione pytanie odpowiada w trojaki sposób.

Pierwszym czynnikiem jest zwykła ignorancja. Nieliczni ludzie cenią kapitalizm za fakt, że mogą „cieszyć się z udogodnień, które były niedostępne dla większości zamożnych ludzi wcześniejszych pokoleń”[3]. Telefony, samochody, hutnictwo i tysiące innych owoców rozwoju cywilizacyjnego są w całości „osiągnięciami klasycznego liberalizmu, wolnego handlu, leseferyzmu i kapitału” — a siłą napędową był zysk i użycie kapitału do rozwoju lepszych narzędzi i maszyn oraz tworzenia nowych produktów. Jeśli pozbędziemy się kapitalizmu,  zniszczymy większość albo całość nadzwyczajnego postępu, który dokonał się w kwestii poprawy standardu życia i redukcji ubóstwa od początku rewolucji przemysłowej.

Drugim czynnikiem jest zazdrość, która powoduje, że wiele ludzi sądzi, iż „otrzymali krótszy koniec kija”. Jak zauważa Mises: „Kapitalizm daje każdemu możliwość osiągnięcia najbardziej pożądanych pozycji, które, oczywiście, mogą zająć jedynie nieliczni [...] Cokolwiek człowiek może zyskać dla siebie, zawsze ma przed oczami tych, którzy zyskali więcej [...] Taka jest postawa włóczęgi wobec człowieka posiadającego stałą pracę, robotnika niewykwalifikowanego w stosunku do kierownika, dyrektora wykonawczego wobec wiceprezesa, wiceprezesa wobec prezesa, człowieka, którego majątek jest wart 300 000 USD wobec milionera itd”[4].

W końcu, trzecim czynnikiem jest nieustanne szkalowanie kapitalizmu przez tych, którzy starają się go ograniczyć lub zniszczyć. Jak dodaje Mises, krytycy i antykapitaliści opowiadają i powtarzają te same historyjki: mówią, że „kapitalizm jest systemem, który doprowadza masy do strasznego cierpienia, oraz że rozwój kapitalizmu, dążącego do swojej pełnej dojrzałości, prowadzi do zubożenia ogromnej większości ludzi”.

Rzeczywiście, to właśnie tego typu opowieść snuje Piketty w swojej książce, która wspięła się na szczyty list bestsellerów Amazona i „New York Timesa”. Czy nierówności społeczne można nazwać największym, definiującym swoje czasy problemem dwudziestego pierwszego wieku? Jeśli zgadzacie się z Pikettym, to przyznajecie, że rzeczywiście tak jest. Piketty twierdzi, że poziom zróżnicowania w dochodach i bogactwie wymknął się spod kontroli, stawiając przeciwko sobie bogatych i biednych. Bez „konfiskacyjnego” poziomu opodatkowania w celu stworzenia nowego, społecznego i ekonomicznego equilibrium — ostrzega Piketty — dzisiejsze demokracje mogą się ostatecznie zawalić, pociągając za sobą kapitalizm i kapitalistów.

Piketty posługuje się niby poprawnym zestawieniem danych (niektórzy kwestionują jego statystyki[5]), według których w ciągu trzech lub czterech minionych dekad ludzie osiągający najwyższy poziom dochodów w Stanach Zjednoczonych odnotowali gwałtowny wzrost udziału w całkowitym dochodzie narodowym USA. Stąd przeskakuje on do konkluzji, że znaczna różnica w uzyskiwanych dochodach pomiędzy najbogatszym 1% i dolnymi 90% zarabiających doprowadzi stopniowo do wyłonienia się nowego „patrymonialnego kapitalizmu”. Nie martwiąc się niczym (być może z wyjątkiem brutalnej rewolucji), spadkobiercy wielkich fortun przekształcą się w nową klasę rentierów, żyjących z renty od udostępnianej przez nich ziemi i innych form kapitału.

Piketty w swojej analizie twardo zakłada, że zwrot z kapitału (r) wyprzedza wzrost gospodarczy (g), co oznacza, że spadkobiercy wielkich fortun znajdują się na szybkiej drodze do jeszcze większego bogactwa, bez wykonywania jakiejkolwiek pracy. Podczas gdy przedstawiciele klasy robotniczej i średniej są skazani na ekonomiczną stagnację lub zupełną beznadzieję, jego prosta formuła r>g ma rzekomo być jednym z najważniejszych punktów książki, lecz podkreśla jedynie jeden z problemów związanych z przedstawianiem zdecydowanie zbyt statycznego obrazu tego, jak zachowują się ludzie na konkurencyjnym rynku.

To nie mogłoby umknąć uwadze Misesa. Mises zakwestionowałby założenie Piketty'ego, że spadkobiercy wielkich fortun będą mądrze zarządzać swoimi pieniędzmi albo że osiągną ten sam sukces co inni (albo i większy) w wyszukiwaniu najlepszych możliwości inwestycyjnych. Mises utrzymywał, że „nudne i flegmatyczne” potomstwo ludzi, którzy zbudowali wielkie imperia, prawdopodobnie roztrwoni swoje dziedzictwo, stopniowo popadając w zapomnienie.

W systemie kapitalistycznym godnym swojej nazwy (dla Misesa oznacza to system oparty na konkurencyjnej gospodarce, wolnej od paraliżującego państwowego planowania i kontroli), to nie wszechwładny przemysłowiec, ani bogaty inwestor, a zwykli ludzie, działając w charakterze konsumentów, dyktują warunki. Poprzez ich wybory „kupuję albo nie kupuję”, konsumenci przeprowadzają „codzienne głosowanie dotyczące tego, co ma być produkowane i kto będzie producentem”. To oni zajmują kluczową pozycję — mogą „uczynić ubogich dostawców bogatymi, a bogatych dostawców ubogimi”[6].

Trudno nie czuć litości dla biednego kapitalisty przedstawianego przez Misesa. Jak ciężko by nie pracował, lub jak szybko nie biegał, prawdopodobnie ktoś go w końcu wyprzedzi. Przez cały czas inni dostawcy starają się zająć miejsce aktualnych liderów na rynku, poprzez odkrywanie nowych i lepszych sposobów zaspokajania potrzeb konsumentów. Wal–Mart czy Target zajmują na rynku miejsce bankrutującego Searsa czy K-Martu. Jest to walka tocząca się z udziałem niekończącej się liczby nowych rekrutów — nigdy nie mamy do czynienia (jak twierdzi Piketty) z sytuacją, w której „przeszłość (czyli bogactwo zakumulowane dzięki poprzednim sukcesom) pochłania przyszłość”. Jest raczej tak, że to przyszłość (nieważne jakiego rodzaju postęp przyniesie), zastępuje stan obecny czymś lepszym.

W Mentalności antykapitalistycznej Mises stwierdza jednoznacznie: „W gospodarce rynkowej bogactwo jednego człowieka nigdy nie jest przyczyną ubóstwa innego. Bogactwo zgromadzone przez bogatych nie jest przyczyną niczyjego ubóstwa”[7].

Spójrzmy na najszybciej rozwijające się kraje we współczesnym świecie. Czy nie występuje naturalna zgodność — w przeciwieństwie do nieodłącznej sprzeczności — pomiędzy wysokim wzrostem standardu życia w niektórych krajach, a zdolnościami jej najbardziej przedsiębiorczych obywateli do osiągania spektakularnych zysków? To właśnie nastąpiło w Chinach w rezultacie liberalizacji gospodarki: liczba chińskich miliarderów gwałtownie wzrosła (i jest aktualnie bliska liczbie miliarderów w Stanach Zjednoczonych), podczas gdy setki milionów ludzi w Chinach dzięki własnej pracy wyszło z nędzy.

Czy jest prawdą (jak utrzymuje Piketty), że jesteśmy naocznymi świadkami hiperkoncentracji bogactwa w Stanach Zjednoczonych?

Mogłoby tak być, gdyby ludzie osiągający najwyższe dochody utrzymywali je przez dłuższy czas w każdym kolejnym roku kalendarzowym. Jednakże do grupy tej nie należą te same osoby. Dokładnie tak, jak oczekiwał Mises, jest to stale zmieniająca się paleta postaci. Najnowszy raport The Tax Foundation prezentuje dane IRS (amerykańskiego urzędu skarbowego — przyp. tłum.) dotyczące podatników uzyskujących dochody w przedziale miliona dolarów i więcej w okresie obejmującym dziewięć kolejnych lat kalendarzowych. Co najmniej połowa z nich pojawiła się na liście tylko jeden raz. Jedynie 15% z nich uzyskało dochody w przedziale co najmniej miliona dolarów przez dwa z dziewięciu lat, a jedynie 5,6% uzyskiwało je przez wszystkie dziewięć lat.

Nie istnieje wobec tego zagrożenie powstania oligarchii bogaczy, podobnej w swojej sile i trwałości do arystokracji ziemskiej z przedkapitalistycznej Francji czy Anglii[8].

Jest jednak coś innego, czym powinniśmy się martwić — coś co spędzało sen z powiek Misesa. Jest to myśl, że naturalna tendencja kapitalizmu ukierunkowana na ciągły wzrost przeciętnego poziomu życia będzie utrudniana przez wzrastającą „nieobecność kapitalizmu”, ze względu na „efekty polityki sabotażu wymierzonej w działalność systemu kapitalistycznego”. Pośród tych przewrotnych działań Mises wskazywał na ekspansję kredytu, wzrost podaży pieniądza i podnoszenie płacy minimalnej. Jeszcze bardziej występował przeciwko postępującej polityce zmierzającej do pomniejszenia znaczenia indywidualnych wyborów i pozostawianiu w rękach państwa coraz większej ilości decyzji ekonomicznych. Największą obawą Misesa było to, że ludzie mogą „wyrzec się wolności i dobrowolne poddać się pod zwierzchnictwo wszechwładnego rządu”[9].

Jak na ironię, najbardziej zagorzałymi zwolennikami silnego i rozbudowanego rządu są ci, których najbardziej przejmuje zagadnienie nierówności. Czy nie chcą oni osiągnąć nic więcej poza (parafrazując Churchilla) równym podziałem nędzy?

 

Podobał Ci się ten artykuł? Wesprzyj redakcję IM. Dzięki Twojej darowiźnie opublikujemy więcej wartościowych komentarzy, tłumaczeń i innych ciekawych tekstów.

 

[1]        L. von Mises, Mentalność Antykapitalistyczna, Polsko-Amerykańska Fundacja Edukacji i  Rozwoju Ekonomicznego PAFERE, Warszawa 2012.

[2]        T. Piketty, Kapitał w XXI wieku, tł. Jerzy Hausner, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, Warszawa 2015.

[3]        L. von Mises, Ibidem, s. 46.

[4]        Ibidem, s. 22.

[5]        Zob. recenzję książki, którą napisał dr Robert P. Murphy pod adresem: http://mises.pl/artykul/murphy-recenzja-ksiazki-thomasa-pikettyego-kapital-xxi-wieku

[6]        L. von Mises, Ibidem, s. 12.

[7]        Ibidem, s. 51.

[8]        Zakładamy, że rząd nie interweniuje, tak jak to czynił, w celu faworyzowania określonych grup społecznych i przedsiębiorców. Po więcej informacji na temat tego jak rząd przyczynia się do wzrostu nierówności dochodowych, odsyłam do artykułu Franka Hollenbecka i prac Andreasa Marquarta w tym temacie.

[9]        L. von Mises, Ibidem, s. 106.

Kategorie
Recenzje Teksty Tłumaczenia

Czytaj również

Kwaśnicki_Mit-przedsiębiorczego-państwa-recenzja_male.png

Recenzje

Kwaśnicki: Mit przedsiębiorczego państwa – recenzja

Czy za moje moje liberalne poglądy odpowiedzialne jest państwo?

Book_Długie-cykle-na-rynkach-i-ład-polityczny.jpg

Recenzje

Book: Długie cykle na rynkach i ład polityczny

O książce Raya Dalio „Principles for Dealing with the Changing World Order...”

azarski_„Sojusz-ekstremów-w-epoce-globalizacji”-Adama-Wielomskiego-recenzja.png

Recenzje

Łazarski: „Sojusz ekstremów w epoce globalizacji” Adama Wielomskiego - recenzja

„Liczba błędów i twierdzeń o charakterze co najmniej dyskusyjnym jest przytłaczająco duża”.

Juszczak_Recenzja_Sieron

Recenzje

Juszczak: Recenzja książki Arkadiusza Sieronia „Jak osiągnąć nieprzebrane bogactwo i finansową niezależność..."

Cel jaki Autor proponuje Czytelnikowi też nie jest wygórowany, a jest w zasięgu większości społeczeństwa.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Komentarze 43
no błagam

Główny problem z kapitalizmem i jakąkolwiek jego obroną jest to,że to nie jest ten idealny (i idealistycznie rozumiany) kapitalizm z książeczek Ayn Rand, Misesa czy Rothbarda drodzy libertarianie.A człowiek też nie jest idealny, z pewnością nie jest równoważny z homo oecoomicus.

A teraz rozprawie się z kilkoma waszymi bzdurami z tego tekstu:

Co zaś do tej wypowiedzi:
"Najnowszy raport The Tax Foundation prezentuje dane IRS (amerykańskiego urzędu skarbowego — przyp. tłum.) dotyczące podatników uzyskujących dochody w przedziale miliona dolarów i więcej w okresie obejmującym dziewięć kolejnych lat kalendarzowych. Co najmniej połowa z nich pojawiła się na liście tylko jeden raz. Jedynie 15% z nich uzyskało dochody w przedziale co najmniej miliona dolarów przez dwa z dziewięciu lat, a jedynie 5,6% uzyskiwało je przez wszystkie dziewięć lat.

Nie istnieje wobec tego zagrożenie powstania oligarchii bogaczy, podobnej w swojej sile i trwałości do arystokracji ziemskiej z przedkapitalistycznej Francji czy Anglii"

Poniżej krytyki.Przecież to dane URZĘDU SKARBOWEGO...

"To nie mogłoby umknąć uwadze Misesa. Mises zakwestionowałby założenie Piketty’ego, że spadkobiercy wielkich fortun będą mądrze zarządzać swoimi pieniędzmi albo że osiągną ten sam sukces co inni (albo i większy) w wyszukiwaniu najlepszych możliwości inwestycyjnych. Mises utrzymywał, że „nudne i flegmatyczne” potomstwo ludzi, którzy zbudowali wielkie imperia, prawdopodobnie roztrwoni swoje dziedzictwo, stopniowo popadając w zapomnienie."

Mises twierdził idiotyzmy.To potomstwo NIE MUSI samo INWESTOWAĆ.ZATRUDNI DO TEGO LUDZI.Przy takiej skali kapitału nikt nawet nie może i nie jest w stanie zarządzać nim i tak w sposób scentralizowany.O ile tylko zatrudnieni menadżerowie nie okradną całkowicie swoich pracodawców taki stan rzeczy może sobie trwać całkiem długo.

"W gospodarce rynkowej bogactwo jednego człowieka nigdy nie jest przyczyną ubóstwa innego. Bogactwo zgromadzone przez bogatych nie jest przyczyną niczyjego ubóstwa”

Może - o ile nie jest twórczo i produktywnie zainwestowane w dobra nabywane przez społeczeństwo.Sam pieniądz i sama własność może być RÓWNIE DOBRZE narzędziem pasożytnictwa. Sama "gospodarka rynkowa" mogłaby przeciwdziałać temu zjawisku tylko wtedy,gdyby była idealnie rynkowa i idealnie konkurencyjna.No ale - nie jest i być nie może. W dużej części "gospodarka rynkowa" to dziś tylko SLOGAN.

"W systemie kapitalistycznym godnym swojej nazwy (dla Misesa oznacza to system oparty na konkurencyjnej gospodarce, wolnej od paraliżującego państwowego planowania i kontroli), to nie wszechwładny przemysłowiec, ani bogaty inwestor, a zwykli ludzie, działając w charakterze konsumentów, dyktują warunki."

Państwo czy bogata korporacja / bogaty prywatny właściciel mający dominującą część majątku - jeden czort. Konsumenci mogą głosować w takim systemie tylko swoimi pieniędzmi,swoim majątkiem. Jeśli jednak ktoś zawsze może przegłosować tak pozostałych to jaka jest gwarancja,że nie wykorzysta kapitału do uzyskania jawnego lub niejawnego aparatu przemocy by w sposób jawny lub niejawny wywłaszczać ludzi z ich kapitału czy owoców ich pracy tworząc swą parapaństwową mafijną WŁADZĘ ? Jaka jest gwarancja,że nie skorumpuje odpowiednich ludzi by narzucić złe prawo ? ŻADNA.

To nie teoria.To choćby Ukraina,która jest przykładem efektów takiego stanu "braku wpływu państwa" w praktyce.Albo Somalia.

Tylko CO DO JEDNEGO się zgadzam z wami. Socjalizm i państwowe "wyrównywanie" to przepis na przeżarty korupcją system oparty na jawnej przemocy i nie do końca jawnych hakach.

Odpowiedz

homo agens

Głównym "człowikiem" w książeczkach Misesa nie był homo oeconomicus, tylko homo agens. Człowiek Działający, popełniający błędy. To błędy prowadzą do utraty kapitału, brak błędów, trafne przewidywanie przyszłości prowadzi do zysków. Błędy ludzkie są KLUCZOWE dla działania Misesowego kapitalizmu! Czy to, że bogacz zatrudni managera do inwestowania majątkiem sprawi, że ryzyko błędu przestanie istnieć? Może je minimalizować, ale każdy błąd będzie kosztowny proporcjonalnie do bogactwa i będzie darowizną dla społeczeństwa, albo marnotrawstwem kapitału w najgorszym razie. Reszta postu to domysły, emocje i wrażenia. Zapraszam do konstruktywnej dyskusji po lekturze.

Odpowiedz

Damian

No, ale miałeś się rozprawić, a tymczasem więcej tekstu przekopiowałeś, nie poparłeś swej rozprawy żadnymi sensownymi argumentami, a jedynie własnymi, z głowy urojeniami i frazesami. I sugerujesz, że na świecie istnieje skończona ilość bogactwa :lol:

Odpowiedz

Inwestor

Po pierwsze, nawet wynajęcie ludzi do zarządzania nie gwarantuje zachowania bogactwa - wielokrotnie zdarzają się przypadki, że fundusze konserwujące kapitał stają się bankrutami, bo okazuje się, że ani obligacje skarbowe, ani rynki nieruchomości, ani złoto i srebro nie dają gwarancji 100% utrzymania realnej wartości.
Po drugie, jeśli by się okazało, że wynajęcie ludzi do zarządzania pozwala konserwować i powiększać kapitał, to odbywa się to w wyniku dobrego inwestowania właśnie - czyli w te przedsięwzięcia, które są przez konsumentów pożądane.
Po trzecie wreszcie, pomijając dwie powyższe (aczkolwiek najważniejsze sprawy) - żeby kapitał konserwował się z pokolenia na pokolenie, to bogaty człowiek musiałby mieć jedno dziecko, potem jednego wnuka, potem jednego prawnuka itd. Wystarczy, że w którymś pokoleniu pojawi się dwójka dzieci, to bogactwo już się dzieli na dwa, więc nawet jego "pasywna konserwacja" kończy się spadkiem wartości o 50%!
Z powodów nr 1 i nr 3 rację ma właśnie Mises, a nie Piketty. Najbardziej szokujące w zachwycie nad Pikettym jest to, że on nie robi wcale analizy empirycznej w odniesieniu do wędrowania konkretnego kapitału (np. z dziada na prawnuka), tylko mierzy bezosobowo zasób kapitału w stosunku do PKB (w dodatku błędnie!). Powinien sięgnąć do najbogatszej setki Amerykanów w 1981 roku i porównać ją ze współczesną listą. Ciekawe, ilu znajdzie tam potomków tych sprzed 35 lat? Zgadnij, Koteczku?

Odpowiedz

nyen

@Inwestor
Jest taki produkt, który gwarantuje przechowanie siły nabywczej bez ryzyka. Jest to obligacja państwowa i nie bez powodu jest na nie ogromny popyt.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

W większości przypadków tak, ale to nie daje stuprocentowej pewności, bo realne stopy zwrotu z obligacji mogą być przecież ujemne. I nawet nominalne mogą być - nie ma w historii świata kraju, który by nigdy nie zbankrutował (nawet USA się do końca nie klasyfikują).

A poza tym dzięki za podpowiedź w sprawie WSJ.

Odpowiedz

Stanisław Kwiatkowski

http://www.wsj.com/articles/SB10001424127887324662404578334663271139552

70% fortun wyparowuje po jednym pokoleniu, 90% po dwóch. Zarówno teoretycznie, jak i empirycznie problem koncentracji kapitału na pokolenia nie istnieje.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Łatwo tam czytać, gdy się ma wykupiony dostęp!

Odpowiedz

nyen

Niech Pan wpisze w google tytuł + WSJ i otworzy link, a nie będzie żądał płatności ;] Co do samego teksty to raczej opowiastka bez żadnych danych i linków do badań.

Odpowiedz

Stanisław Kwiatkowski

Trzeba poszukać w internecie ;) WSJ nawiązuje do badań Williamsa i Preissera, którzy śledzili losy 3250 "bogatych" rodzin w latach 1975-1995. Niestety nie ma wersji online, opublikowali o tym książkę.

Odpowiedz

Laik

Ciekawe zestawienie w temacie nierówności znalezione na twitterze Conrada Hacketta. https://pbs.twimg.com/media/CaU1bnZUYAAVHPs.jpg

Fatalnie wypadają tutaj USA oraz państwa względnie liberalne a świetnie państwa dobrobytu
https://pbs.twimg.com/media/CaU1AgFUAAAxf0M.jpg
https://pbs.twimg.com/media/CaU1JmmUAAAUNkW.png
https://pbs.twimg.com/media/CaU0tMaUkAA_P9h.png
https://www.reddit.com/r/dataisbeautiful/comments/20k5dk/top_40_countries_by_the_number_of_scientific/
http://www.oecdbetterlifeindex.org/topics/work-life-balance/
Ciekawy jestem Panów opinii.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Drugi i trzeci wykres są dosyć zabawne. Aż do głowy wpada pytanie - czy naprawdę w Polsce jest mniejsza bieda niż w Japonii, USA, Kanadzie i Australii?! Pierwsza myśl "na pewno coś jest nie tak z metodą doboru danych"... "poverty* disposible income BELOW 50% of the median". Ach tak...

Odpowiedz

Laik

Oczywiście, porównanie Polski z Australią, Japonią, Kanadą czy USA prowadzi do groteskowych wniosków, ale te 4 państwa można porównać np. z Danią, Finlandią, Islandią czy Norwegią. Wyznaczenie granicy ubóstwa zawsze będzie budzić emocję. Abstrahując od 2 i 3 wykresu, to zostaje np. 1 i 4. W Danii wyższy PKP per capita niż w Japonii, Korei i podobny do Australii, a stosunek dochodów 10 % najbogatszych do 10 % najbiedniejszych dużo niższy.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Groteską jest cała ta statystyka, a nie kwestia Polski. Ubóstwo to nie jest "dochód poniżej 50% mediany". Taka definicja ubóstwa to absurd w najczystszym wydaniu i tania marksistowska propaganda. Przepraszam za mocne słowa, ale jak inaczej nazwać metodę, według której przeprowadzenie się do Polski kilku bogatych ludzi spowoduje wzrost ubóstwa? Przecież to jawny nonsens. Przecież nie można twierdzić, że bogacenie się części ludzi podnosi ubóstwo pozostałych.

Odpowiedz

Laik

Właściwie ma Pan rację. Kilku nowych bogatych ludzi nie podniesie ubóstwa pozostałych. W oparciu o jakie kryterium byłoby najlepiej wyznaczać granicę ubóstwa? Zamiast mediany jakiś dochód zapewniający minimum egzystencji?
Przy wzroście nierówności wielu podnosi argument o wzroście niepokojów społecznych, nastrojów rewolucyjnych.
Najciekawszy jest jednak dla mnie 1 link (i chyba najmniej kontrowersyjny) dotyczący stosunku dochodów 10% najbogatszych do 10 % najbiedniejszych. Kraj o podobnym poziomie PKB per capita różni tutaj wiele. Te bardziej egalitarne nie odstaj efektywnością od tych bardziej rynkowo usposobionych, a 10 % najbiedniejszych raczej lepiej żyje się w tej 1 grupie.
Jedno pytanie mam zupełnie z innej beczki. W gospodarce rynkowej na PKB składają się C,I,G i Ex-Im. W gospodarce centralnie sterowanej (przy trudności szacowania PKB) wydatki gospodarstw domowych można uznać za wydatki konsumpcyjne, C, mimo, że znacząco różnią się od wydatków konsumpcyjnych w gospodarce rynkowej? Wtedy mielibyśmy C+G?

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Są różne metody, ale kierunek, o którym Pan napisał wydaje się sensowny (chociaż np. w minimum egzystencji w USA wejdzie pewnie Internet i dostatecznie duży dom), a w krajach biednych będzie to już inna definicja. Dlatego zabawy w te statystyki są problematyczne i trzeba o tym pamiętać. Ale liczenie ubóstwa w oparciu o to, kto w jakim procencie jest bogatszy od pozostałych to czyste marksistowskie szaleństwo. Wynika z niego także, że jeśli Pan odkryje na swoim podwórku kamienie, dostarczające taniej energii (np. 5 razy tańszej od pozostałych źródeł), to w Polsce skoczy ogromnie ubóstwo, mimo że praktycznie wszyscy na tym zyskają. Absurd, absurd, absurd, takie pomysły trzeba bezwzględnie punktować i odrzucać.

Co do różnic dochodowych, to uważam, że analizy socjologiczne wszystko stawiają na głowie. Ludzie nie oburzają się i nie buntują wtedy, kiedy ktoś jest znacznie od nich bogatszy. Ludzie się oburzają i buntują wtedy, kiedy ich sytuacja materialna się pogarsza. Wtedy często kierują swoje rozgoryczenie na tych, którzy mają od nich więcej (czasami słusznie, czasami niesłusznie, to akurat pomijam).

Prosty przykład - w USA wskaźniki Giniego (nierówności) rósł cały czas od 2001. Ale nikt się tym specjalnie nie przejmował, skoro wszystkim się poprawiało. Ruch oburzonych wykształcił się w wyniku kryzysu 2008 roku - mimo że wtedy indeks Giniego spadł i dopiero po 2011 roku przebił szczyty z 2007. Tak więc ludzie są "wkurzeni" wtedy, kiedy im się pogarsza osobista sytuacja, a rozwarstwienie społeczne to często kierunek ich złości i zawiści. Na Ukrainie indeks też cały czas wynosił mniej niż w Szwecji (około 25), a ludzie w końcu się "oburzyli". Ich celem też byli ci bogatsi oligarchowie. Dla nastrojów społecznych najważniejsza jest relatywna percepcja "czy mi się poprawia, czy nie?". Z tego samego względu ludziom niestety nie przeszkadza np. zerowa inflacja, mimo że wtedy też są nie wprost wywłaszczani. Także uważam, że tezy o nierówności są postawione w analizach społecznych na głowie. Przypadki buntów wskazują raczej na to, że ludzie są gotowi na rewolucje, gdy czują pogorszenie w ich dobrobycie. Nierówność jest tylko wtórną racjonalizacją ich oburzenia.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

PS W gospodarce socjalistycznej też się liczyło "I", czyli "wydatki" na dobra trwałe.

Odpowiedz

knowak

Chyba warto równiez wziąć pod uwage badania Hernando de Soto - niejednokrotnie w najbiedniejszych (oficjalnie) krajach widzimy tylko gospodarczy czubek góry lodowej ponieważ lwia część produktu wytwarzana jest w szarej strefie. Uwzględnienie szacunkowej wartości nielegalnych nieruchomości potrafi obrócić do góry nogami opinie nt. stanu posiadania najniższych warstw społeczeństwa.

Co do niepokojów społecznych - sa bardzo silne w społecznościach prymitywnych, w których "tabu posiadania dóbr" wyrównuje poziom "bogactwa" a jednocześnie nie likwiduje napiętej sytuacji.

Odpowiedz

Laik

"PS W gospodarce socjalistycznej też się liczyło „I”, czyli „wydatki” na dobra trwałe".

Jeżeli dobrze rozumiem, skoro w gospodarce socjalistycznej też liczyło się "I", mimo, że to były wydatki państwa (chyba, że chodzi o wydatki prywatne na dobra trwałe w socjalizmie?), to dzisiaj pod "I" kryją się nie tylko inwestycje prywatne (takie wrażenie miałem, studiując podręcznik do makro), ale i publiczne? Byłem przekonany, że "G" to wszystkie wydatki państwa, nie licząc transferów socjalnych.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Nie znam dokładnych szczegółów, ale przedsiębiorstwa państwowe kupujące dobra trwałe (nawet od innych przedsiębiorstw) oznaczały dla mnie raczej klasyfikowanie w pozycję "I". Tak się dzieje, gdy dzisiaj kupuje dobra trwałe np. PKP. Chyba, że się mylę. Dokładna metodologia PKB zawsze mnie przyprawiała o mdłości, bo nigdzie nie znalazłem satysfakcjonującego jej opracowania.

Zresztą to księgowanie I w socjalizmie to w sumie lekki absurd. Dokładnie taki samym absurdem była produkcja przemysłowa w PRL - wielu socjalizujących dzisiaj nacjonalistów sugeruje, że to była potęga, a lata 90 to tragedia, bo produkcja przemysłowa spadła.

Odpowiedz

Laik

Nie tylko nacjonalistów - mimo wszystko redaktora Wosia bym tak nie nazwał. Z kolei redaktor A. Piński pod jednym tematem na Obserwatorze przekonywał, że PNB lepsze od PKB, bo w zasadzie to np. niemieckie przedsiebiorstwa w Polsce nie powinny być dodawane do polskiego PKB. Jako że mają niższy stosunek wynagrodzeń od polskich przedsiębiorstw i państwowych, to gdyby ich nie było to w Polsce byłby wyższe płace i tu padł przykład Korei Południowej. Optymistyczny tok rozumowania, co tam, że u nas było i jest tyle zasobu kapitału, co kot napłakał :) http://www.obserwatorfinansowy.pl/forma/rotator/dla-pkb-czas-na-emeryture/
Znakomite dowody (w jednym z raportów) na kłamstwa dotyczące potęgi przemysłowej PRL i deindustrializacji przedstawił dr Maciej Bukowski z WISE, jeden z najlepszych polskich komentatorów na twitterze.
Proszę spojrzeć na to:
https://pbs.twimg.com/media/CUVDUYpUkAAYqM1.png:large
https://pbs.twimg.com/media/CBgzvSAVIAASloc.png
Albo od Trystero
https://pbs.twimg.com/media/CBv8kaIWIAE9wLj.png:large
https://pbs.twimg.com/media/CBvuGBbXIAAt08M.png:large

Odpowiedz

Laik

Druga część raportu: http://wise-institute.org.pl/pl/aktualnosci.php?news=335&wid=1&wai=&year=

Odpowiedz

Laik

Jeszcze jedno pytanie odnośnie gospodarki centralnie planowanej mam do Pana Doktora (i nie tylko). Był to system skrajnie nieefektywny z wielu względów, o których napisano setki stron, jednak trwał w ZSRR przez kilkadziesiąt lat - jeżeli wierzyć próbą oszacowania PKB w tym okresie, to nawet miał bardzo niskie, ale jednak dodatnie tempo wzrostu (akurat tutaj mam na myśli szacunki dotyczące PRL). Co zdecydowało o tym, że gospodarka ta trwała przez tyle lat? Czarne rynki, kopiowanie cen z krajów kapitalistycznych (u Misesa na taki argument trafiłem i u Callahana; nie wiem, czy to celny argument - co dzisiaj o polskiej gospodarce mogłoby powiedzieć nam ceny np. z USA), jakieś pozostałości własności prywatnej?

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Trwanie a efektywność to dwie różne rzeczy, które nie zawsze są ze sobą powiązane. Wyższa efektywność pozwala na dłuższe trwanie, ale niższa efektywność nie oznacza od razu krótszego trwania. Zwłaszcza, że ludzie mają mnóstwo sposobów na trwanie w złych rozwiązaniach. To taka bardzo ogólna odpowiedź dotycząca wszelkich ludzkich projektów... Myślę, że można ją z powodzeniem zastosować do przykładku ZSRR, czy Korei Północnej.

Odpowiedz

Laik

Tylko czy przy tych wszystkich teoretycznych argumentach wysuwanych przeciwko socjalizmowi nie powinien on w ogóle generować wzrostu?

Odpowiedz

Laik

Skacząc z tematu na temat... Ciekawy artykuł Bratkowskiego "Antyliberalny liberalizm" (tutaj 2 od góry http://www.forwardlooking.pl/artyku%C5%82y/artyku%C5%82y-najnowsze). Szczególnie interesujący jest fragment dotyczący wpływu cięć wydatków w czasie kryzysu na Łotwie (PKB 21 % w dół, w 2014 roku nie osiągnęła jeszcze poziomu z 2007). Estonia, Litwa i Łotwa poszły pod prąd, nie stosowały neokeynsowskiej polityki kryzysowej, zaliczyły ogromne spadki PKB, tempem wzrostu nie szokują obecnie a austriackich tekstów o tym niewiele (na stronie chyba tylko średni Shostaka). Nie wiem, niestety, jak duże problemy nagromadziły się w tych gospodarkach przed kryzysem, więc trudno mi ocenić, czy wybierając inną politykę lepiej by na tym wyszli.

Odpowiedz

Laik

Można prosić o odpowiedź na pytanie dotyczące polityki tych 3 krajów bałtyckich? Ograniczyli wydatki państwa w PKB w czasie kryzysu o kilka punktów procentowych, do tego bardziej restrykcyjna polityka monetarna, a skończyło się, tym że Litwa jeszcze w 2014 roku nie osiągnęła poziomu z 2007 roku. Perspektywy wzrostu nie powalają na kolana. Dodatkowo jeszcze mnóstwo osób wyjechało wtedy z tych krajów. Co nie zagrało?

Odpowiedz

Mateusz Benedyk

Litwa, Łotwa i Estonia obcięły wydatki w odpowiedzi na kryzys, który się objawił bez żadnych wcześniejszych ruchów po stronie fiskalnej. Generalnie ciemne chmury już zbierały się nad tymi gospodarkami w roku 2008, kiedy oficjalnie spadek PKB zanotowały Łotwa (o 3,6%) i Estonia (o 5,4%) - powtarzam: bez żadnego cięcia wydatków. W najgorszym dla tych państw pod względem spadku PKB roku 2009 wydatki publiczne/PKB wzrosły w każdym z tych państw (Łotwa: 37,2 do 43,6%PKB; Litwa 38,1 do 44,9% PKB; Estonia 39,7 do 46,1% PKB), choć nominalnie spadły na Łotwie (o prawie 10%) i na Litwie (o jakieś 3%); w Estonii praktycznie pozostały bez zmian rok do roku.
Skąd ten kryzys się wziął? Zapewne ze względnie stałego kursu walut tych państw do euro (z powodu izby walutowej lub korytarza przed wejściem do strefy euro) - to sprawiło, że europejskie banki, np. ze Szwecji, ogromną akcję kredytową tam zrobiły, w porównaniu znacznie większą niż jakieś franki w Polsce. I z tego powodu kryzys tam był tak potężny. W przeciwieństwie jednak do państw, które robiły pakiety stymulacyjne, państwa bałtyckie przystopowały wydatki publiczne i notują od 2010 (Litwa i Estonia) lub 2011 (Łotwa) roku stały wzrost gospodarczy - wbrew pozorom prawie najszybszy w Unii (kumulatywny wzrost o ok. 20% średnio w latach 2010-2014). Inne państwa - zwłaszcza Hiszpania i Grecja poszły drogą stymulowania gospodarki i sobie zafundowały pięcioletnie kryzysy. To chyba odpowiednia skala porównawcza.
W sumie - cięcia budżetowa były odpowiedzią na kryzys, nie jego zaczynem - nie mogą zatem w pełni wyjaśniać jego głębokości. Cięcia te początkowo i tak sprawiały, że prywatna gospodarka kurczyła się szybciej niż sektor publiczny. Państwa te notują stały wzrost gospodarczy, czego nie można powiedzieć o tych europejskich państwach, które na poważnie zaczęły walczyć z kryzysem przez stymulację fiskalną (do wspomnianych przykładów jeszcze Finlandię można by dodać).

Odpowiedz

Laik

Dzięki za odpowiedź. Na ogół w mediach i popularnej prasie inaczej to przedstawiali, korzystnie dobierając opisywane okresy. Nie wiem, jak na Litwie i Łotwie, ale w Estonii która zadbała o stan finansów publicznych po kryzysie (dług w dół) wystrzelił dług prywatny. To mniejszy problem? Dodatkowo Estonia od 2011 roku zmieniła politykę - zwiększyła wydatki rządowe, przeszła od restrykcyjnej do ekspansywnej polityki monetarnej. Czy to nie jest jednym z powodów wzrostu gospodarczego? O działaniach rządu litewskiego i łotewskiego w tym zakresie, niestety, wiem bardzo niewiele.

Odpowiedz

Laik

Jak też rozumieć komentarz dr Machaja spod tekstu http://mises.pl/blog/2012/11/20/shostak-dlaczego-estonia-ma-sie-znacznie-lepiej-niz-reszta-strefy-euro/#comment-20034
"Poprawka – „austriacka” teoria pieniężna nie polega na prostym „likwidacjonizmie”. To popularny mit, który przewija się w publicystycznych tekstach austriackich i jednocześnie jest powielany przez mądrych przeciwników ASE, którzy niestety wzorują się tylko na tekstach publicystycznych.

Ani Mises, ani Hayek nie byli takimi „likwidacjonistami” i „deflacjonistami”. Mises bodajże w jednym miejscu mówił, że deflacja (jeśli chodzi o podaż pieniądza) jest taką receptą na inflację jak wrzucenie wstecznego biegu w samochodzie po tym jak się kogoś przejechało.

„Likwidacjonistą” był Rothbard, ale tylko częściowo, ponieważ pojawia się to głównie w książce „Wielki kryzys w Ameryce”. Gdy jednak już sięgniemy do innych jego książek, to brzmi dużo mniej „likwidacjonistycznie” niż wcześniej.

Nie mieszajmy „austriackiej makroekonomii” (która polega na wyjaśnianiu jak manipulacje stopami procentowymi prowadzą do generowania baniek) z „likwidacjonizmem”, który polega na rekomendowaniu polityki gospodarczej spontanicznego i niekontrolowanego bankructwa. Można być Austriakiem likwidacjonistą, albo Austriakiem nielikwidacjonistą, albo nie Austriakiem likwidacjonistą, albo nie Austriakiem nielikwidacjonistą".

Jeżeli według Misesa deflacja (jeśli chodzi o podaż pieniądza) jest taką receptą na inflację jak wrzucenie wstecznego biegu w samochodzie po tym jak się kogoś przejechało, to czy Estonia nie popełniła błędu zmniejszając podaż pieniądza przez 19 miesięcy?

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Trudno mówić o świadomej i zaprogramowanej polityce zmniejszania podaży pieniądza przy currency board. Izba walutowa nie jest w stanie wszystkiego kontrolować.

Odpowiedz

Laik

"W najgorszym dla tych państw pod względem spadku PKB roku 2009 wydatki publiczne/PKB wzrosły w każdym z tych państw (Łotwa: 37,2 do 43,6%PKB; Litwa 38,1 do 44,9% PKB; Estonia 39,7 do 46,1% PKB), choć nominalnie spadły na Łotwie (o prawie 10%) i na Litwie (o jakieś 3%); w Estonii praktycznie pozostały bez zmian rok do roku".

Tak mnie jeszcze naszło. Czy w przypadku Łotwy ważniejszy od wzrostu relacji wydatki publiczne/PKB nie jest ten 10% spadek wydatków w ujęciu nominalnym? Przy np. 20% czy 30% zmniejszeniu wydatków w ujęciu nominalnym PKB spadłby jeszcze bardziej, ale czy nie doprowadziłoby to, paradoksalnie, do jeszcze wyższego stosunku wydatków publicznych/PKB? W pewnym sensie działałoby to jak mnożnik, tylko negatywnie. Z drugiej strony jak sobie wyobrażę abstrakcyjną sytuację, w której rząd Łotewski redukuje w ciągu roku wydatki do 0, to do spadku PKB do 0 na pewno by to nie doprowadziło. Czy właśnie sytuację, w której redukcja wydatków publicznych byłaby tak duża, że spadłaby też udział wydatków publicznych/PKB byłaby pożądana w 2009 roku? Czy są jakieś wyliczenia, jak dużych nominalnych spadków wydatków potrzebowały te kraje?

Odpowiedz

Mateusz Benedyk

Ja nie wiem, czy zmniejszenie wydatków publicznych zmniejszyło PKB w tym roku. Tak by wynikało z podstawowego wzoru, ale trzeba by założyć, że pozostałe części (wydatki inwestycyjne i konsumpcyjne, eksport netto) pozostają bez zmian. A raczej można się spodziewać pobudzenia wydatków inwestycyjnych przez obniżenie wydatków publicznych, bo obniża to ceny czynników produkcji, które nagle zyskowniej da się wykorzystać w sektorze prywatnym. Oczywiście nie dzieję się to od razu jednego dnia, ale chyba jednak dość szybko (co oczywiście też zależy od sfery regulacyjnej i wolności poszczególnych rynków, zwłaszcza pracy).

Odpowiedz

Laik

Czyli nie podziela Pan zdania Shostaka, że ten spadek podaży pieniądza o 8% to wielkie szczęście, które się przytrafiło Estonii? Można prosić o link do jakiegoś dobrego tekstu o skutkach spadku podaży pieniądza? O wzroście podaży jest mnóstwo, o spadku mało co.

Odpowiedz

Mateusz Benedyk

Co nieco znajdzie się w artykule Jana Lewińskiego: http://mises.pl/blog/2014/07/22/lewinski-deflacja-polityka/
I tezy z tego artykułu są mi generalnie bliskie - jeśli spadek podaży pieniądza jest spowodowane czynnikami rynkowymi (np. run na banki, własne ograniczenie polityki kredytowej przez banki, przetapianie złotych monet na naszyjniki itd.), to nie widzę w nim nic złego - ot jednostki dostosowujące wykorzystanie zasobów do struktury cen.
Co innego w przypadku spadku podaży pieniądza w wyniku decyzji politycznej - to jak dla mnie interwencja w rynkowy system cen niemająca uzasadnienia. Mateusz Machaj te swoje rozważania rozwinął tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=hXax8cgiEFA
Mnie nie przekonał. Wybrał dwa cytaty z Misesa i Rothbarda, które krytykowały polityczne zmniejszeni podaży pieniądza (przez Wlk. Brytanię po wojnach napoleońskich i po I wojnie światowej w przypadku Misesa; w przypadku narzuconej odgórnie reformie systemu bankowego w przypadku Rothbarda), żeby podważyć rolę zwykłej, zdrowej,rynkowej deflacji, nawet podczas kryzysu, której fanami byli Mises i Rothbard.
Generalnie powiedziałbym, że zasób pieniądza, tak jak innych dóbr, powinna być wyznaczana przez rynek i potępiać należy tak sztuczne podwyższanie przez państwo, jak i zaniżanie zasobu pieniądza w gospodarce. Jako że polityczne zmniejszanie podaży pieniądza zdarzyło się ledwie kilka razy w historii gospodarczej, a zwiększanie jest codziennością, to i literatury mniej.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Pewne uzupełnienie do mojego wykładu, bo w zasadzie nie przedstawiłem tam konkretnego stanowiska. Uważam, że jeśli mamy do wyboru dwie rzeczy: 1. Wcisnąć jutro przycisk likwidując wszelkie państwowe regulacje i doprowadzić do runów na banki oraz spadku podaży pieniądza o kilkadziesiąt procent, 2. Wcisnąć jutro przycisk likwidując wszelkie państwowe regulacje i np. wprowadzić reformę Huerty de Soto (rozdysponowanie pro rata rezerw i pokrycie depozytów w 100%), to nie ma podstaw twierdzić, że opcja 1 będzie siłą rzeczy lepsza niż opcja 2. A konsekwentny "likwidacjonista" musi chyba twierdzić, że 1>2. Oczywiście w praktyce tak łatwo nie ma.
A poza tym Rothbard mówi o zbyt niskiej cenie na złoto przy wprowadzeniu standardu złota, która miałaby być "politycznym" projektem i wymuszaniem deflacji (bo rząd ustaliłby zbyt niską jego zdaniem cenę). Pytanie tylko, skąd założenie, że likwidacja wszystkiego od zaraz, nie oznaczałaby rynkowej ceny złota właśnie na poziomie aktualnej ceny rynkowej (albo bliżej niż przy projekcie ala Huerta de Soto)? A jeśli by tak było, to czy nagle czyniłoby to deflację mniej szkodliwą, bo zrobił ją "rynek", a nie "państwo"? Proces makroekonomicznego deflacyjnego dostosowania wyglądałby bardzo podobnie, jeśli nie tak samo.

Odpowiedz

nyen

Doktorze Machaj. Nie przestaje mnie Pan pozytywnie zaskakiwać swoja otwartą postawą. Miła odmiana dla ciągle powtarzanego przez austriaków magicznego rozumowania, że efekt jakiegoś działania jest zależny od tego, czy jego inicjatorem jest "rynek", czy "państwo". Tak jakby pozostałym uczestnikom rynku robiło jakąkolwiek różnicę, czy sprzedaję dom dlatego, że tak sobie wymyśliłem, czy z namowy wójta :)

Odpowiedz

Laik

https://pbs.twimg.com/media/Cdn5QLPXIAEQi1x.jpg:large Szokujący wykres. Od końca lat 70 (w sumie w 1978 chyba ostatecznie zerwano z postanowieniami z Bretton Woods) wystrzał nierówności i do tego jeszcze marne tempo wzrostu. Ciekawszy jest dla mnie okres sprzed II wojny światowej. Mimo różnych form standardu złota nierówności ogromne i ostro rosnące od końca lat 20 a tempo wzrostu niższe niż po II wojnie światowej. Są gdzieś dane dotyczące nierówności z XIX w. w USA?

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Dane o wzroście gospodarczy są godne zaufania tak naprawdę dopiero po II wojnie. Wcześniej są rozmaite estymacje obarczone sporym ryzykiem błędu.

Odpowiedz

Laik

Ale nawet po II wojnie światowej wystrzał nierówności od końca lat 70 nie przełożył się na większy wzrost gospodarczy, ba, wzrost były znacznie wolniejszy niż w przez lata 50 i 60 XX w.

Odpowiedz

Mateusz Machaj

Co do tego, że wzrost jest mniejszy po latach 70 i nierówności większe raczej nie ma wątpliwości. Tutaj dane są generalnie sensowne. Aczkolwiek warto zwrócić uwagę, że wzrost od lat 70 w danych Pikettiego (przez niektórych kontestowanych) jest w całości generowany... rynkiem nieruchomości. Po odjęciu rynku nieruchomości nie widać nierówności tak jak je opisał sam Piketty. To jest w oparciu o te same dane: http://www.brookings.edu/~/media/Projects/BPEA/Spring-2015/finalincomeviz.png?la=en

Wniosek: źródła nierówności drzemią w rynku nieruchomości, a nie w jakimś r>g. Czemu w rynku nieruchomości? Cóż, dla studentów austriackiej szkoły nie jest to żadne zaskoczenie.

Odpowiedz

Laik

Pewnie z tego samego powodu, z którego Chińczycy mogą mieć poważne problemy. Właśnie co Pan myśli o tej chińskich bańkach? Podobno mają 3 największą bańkę kredytową, największą bańkę inwestycyjną i jedną z największych baniek mieszkaniową. Do ich pęknięcia bliżej niż dalej?

Odpowiedz

Leon Orlikowski

W związku z tekstem Sebastiana Stodolaka:"Gaśnie gwiazda Piketty'ego (Dziennik Gazeta Prawna, 26-28sierpnia 2916) Informuję, już w ub. roku wykazałem, że tzw prawo Piketty'ego jest laicką bzdurą! Oto fragment z tekstu: "Rafał Woś versus Witold Gadomski": Ponieważ Piketty sformułował swoje "fundamentalne prawo kapitalizmu"; s>r intuicyjnie a nie w sposób analitycznie zdefiniowany oraz zweryfikowany, zróbmy to za niego:
Stopa oszczędności s = S/Y, gdzie S - wartość oszczędności, Y - wartość dochodu.
Stopa/tempo wzrostu dochodu g = dY,/Y, gdzie dY - przyrost dochodu, Y - jak wyżej.
Po dokonaniu odpowiednich podstawień do intuicyjnej formuły Piketty'ego otrzymamy następujące wyrażenie:
S/Y > dY/Y.
oraz po odpowiednim przekształceniu tego wyrażenia formuła Piketty,ego przybiera ostateczną postać: S>dY i S:dY>1, S:dY to po prostu kapitałochłonność przyrostu dochodu. Wskaźnik ten wzrasta, gdy podnosi się stopa wzrostu dochodu!
Z ostatniego wyrażenia wynika, że intuicyjna formuła Piketty'ego nie reprezentuje długoterminowego stosunku kapitału do dochodu, a wartość ogólnych oszczędności realizowanych ze strumienia bieżącego dochodu do przyrostu tego strumienia dochodu. Z kontekstu we fragmencie tekstu, w którym eksponowana jest formuła, wynika, że Piketty utożsamia, zrównuje oszczędności realizowane z krajowych dochodów z wartością zrealizowanych w tym kraju inwestycji. Gdyby tak było, to formuła Piketty'ego faktycznie określałaby krańcową kapitałochłonność dochodu, a nie długoterminowy stosunek kapitału do dochodu, jak twierdzi Piketty. W realnej gospodarce wartość krajowych oszczędności rzadko pokrywa się z wartością krajowych inwestycji. Z reguły w krajach rozwiniętych wartość dokonywanych oszczędności z bieżących dochodów jest większa od wartości realizowanych inwestycji w tych krajach. Powstające w ten sposób nadwyżki kapitałów są eksportowane do krajów o gospodarkach wschodzących. Właśnie dzięki temu eksportowi kapitałów z krajów bogatych do biednych, te ostatnie coraz szybciej doganiają te bogate.Ekonomiści ze szkoły austriackiej mają w pełni rację, że Piketty nie rozumie, o czym pisze, bo po prostu nie rozumie pojęcia kapitału. Taki błąd może przytrafić się tylko dyletantowi, a nie rzetelnemu badaczowi, który rzekomo za swą książkę "Kapitał w XXI wieku" pretenduje do Nagrody Nobla?! LO

Odpowiedz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.