KRS: 0000174572
Powrót
Podatki

Rothbard: Krytyka podatków konsumpcyjnych

16
Murray N. Rothbard
Przeczytanie zajmie 28 min
Pieter_Brueghel_the_Younger_Poborca-podatków.jpg
Pobierz w wersji
PDF

Autor: Murray N. Rothbard
Źródło: mises.org
Tłumaczenie: Rafał Trąbski
Wersja PDF, EPUB, MOBI

Artykuł ten jest odpowiedzią na tekst Allana Greenspana pod tytułem „Consumption Tax Could Help Economy” i ukazał się w Review of Austrian Economics, 1994, Volume 7, Nr 2, str. 75–90, jako „The Consumption Tax: A Critique”.

konsumpcyjnych

Rzekoma wyższość podatku dochodowego

Ortodoksyjni ekonomiści neoklasyczni od dawna trzymali się punktu widzenia, według którego, dla osoby opodatkowanej, podatek dochodowy jest „lepszym podatkiem” niż podatek akcyzowy nałożony na poszczególne rodzaje konsumpcji. Uważają tak, gdyż akcyza nie tylko obciąża finansowo podatnika, w czym nie różni się przecież od podatku dochodowego, ale dodatkowo zniechęca go do nabywania poszczególnych dóbr konsumpcyjnych. Tak więc oprócz odbierania podatnikom pieniędzy, zniekształca ich wzorce konsumpcyjne, kierując je niekoniecznie tam, gdzie sami by je skierowali. Ciągle przywołuje się krzywe obojętności, aby nadać tym wyliczeniom naukowego polotu.

Tak, jak w wielu podobnych przypadkach, ekonomiści skłonni są do oceniania różnych przebiegów wydarzeń jako „dobrych”, „lepszych” lub „optymalnych”, jednak założenia ceteris paribus, jakie stosują w tych osądach — tutaj dotyczących dochodów z podatków — mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Ze względu na różne — niekiedy polityczne, niekiedy wynikające z innej natury — czynniki, różne rodzaje podatków mogą przynosić inny dochód. Przypuśćmy na przykład, że wszystkie istniejące obecnie podatki zostają zniesione, a takie same wpływy do budżetu mają zostać uzyskane poprzez wprowadzenie nowego podatku pogłównego, lub ryczałtu, zgodnie z którym każdy mieszkaniec Stanów Zjednoczonych jest teraz zobowiązany do zapłaty równej kwoty na rzecz utrzymania samorządu lokalnego, rządu stanowego i federalnego. Oznaczałoby to, że obecne dochody z podatków uzyskiwane przez rząd (1994 — przyp. red.), szacowane na 1 bilion i 380 milionów dolarów — dokładna kwota nie jest szczególnie istotna — musiałyby zostać równo rozdzielone pomiędzy, w przybliżeniu, 243 miliony osób. To oznaczałoby, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko w Ameryce, byliby zobowiązani do zapłaty na rzecz rządu kwoty 5680 USD rocznie. Nie jestem skłonny uwierzyć, że rząd byłby zdolny wyegzekwować tak wysoką kwotę podatku od każdego obywatela, niezależnie od tego, jak wielki aparat przymusu zostałby oddany do dyspozycji IRS. Wykazałem tutaj w sposób oczywisty, jak założenie ceteris paribus okazuje się błędem.

Jednak nie mniej drastyczny, a przy tym o wiele ważniejszy przykład, znajdujemy w historii. Przed II wojną światową Urząd Skarbowy zbierał cały podatek w postaci pojedynczego ryczałtu od każdego podatnika 15 marca każdego roku. Później dodano miesięczny termin na rozliczenie się. Podczas II wojny światowej, w celu łatwiejszego zbierania znacznie wyższych podatków — podniesionych, aby pokryć koszty wysiłku wojennego — rząd federalny wprowadził w życie plan stworzony przez wszędobylskiego Beardsley'a Rumla z R.H. Macy & Co., którego szczegóły techniczne dopracował światły, młody ekonomista z Departamentu Skarbu — Milton Friedman. Zgodnie z tym planem, jak wszyscy dobrze wiemy, wymuszono na pracodawcach, aby od każdej wypłaty dla pracowników zatrzymywali i odprowadzali kwotę podatku wprost do Skarbu państwa. Na skutek tej zmiany podatnicy nie musieli już wyduszać z siebie co roku podatku ryczałtowego. Zapewniano wszystkich, że ta nowa forma odprowadzanego od wypłat podatku będzie tylko doraźnym, awaryjnym rozwiązaniem na czas wojny. Wiemy z historii, jak stało się naprawdę. Nikt nie może jednak utrzymywać, że podatek dochodowy pozbawiony mechanizmu odprowadzania go od wypłaty mógłby pozostać tak wysoki, jak jest obecnie.

Powodem, dla którego żaden ekonomista nie może stwierdzić, że podatek dochodowy, lub jakikolwiek inny podatek, jest lepszy z perspektywy opodatkowanego, jest to, że całkowita suma podatku zebranego jest często zależna od rodzaju tego podatku. Wydaje się, że z perspektywy podatnika, im mniejsza kwota zostanie mu odebrana, tym lepiej. Nawet analiza krzywych obojętności musiałaby potwierdzić ten wniosek. Jeśli ktoś chciałby stwierdzić, że podatnik jest rozczarowany zbyt niskim podatkiem, to przecież podatnik taki może zawsze dokonać dobrowolnej darowizny na rzecz zdumionej administracji podatkowej[1].

Kolejnym problemem przy rekomendowaniu przez ekonomistów jakiejś formy podatku niby korzystnej z punktu widzenia podatnika jest to, że podatnik może subiektywnie postrzegać różne formy podatków, niezależnie od ich wysokości. Nawet jeśli dwa podatki obciążają podatnika w równym stopniu, mogą być przez niego bardzo odmiennie oceniane. Powróćmy do naszego porównania podatku dochodowego z podatkiem akcyzowym. Podatek dochodowy jest pobierany w drodze przymusu, a nawet za pośrednictwem brutalnego prześwietlania praktycznie każdego aspektu życia podatnika przez wszechwładny, wszystkowidzący urząd podatkowy. Każdy podatnik jest zobowiązany do prowadzenia dokładnej dokumentacji swoich dochodów oraz przysługujących mu odliczeń, oraz drobiazgowego i uczciwego wypełniania wszystkich formularzy, co zwykle doprowadza do udowodnienia zobowiązania podatkowego. Podatek akcyzowy, powiedzmy nałożony na whiskey lub na wejściówki na film, także wkracza w życie podatnika i pomniejsza jego dochody, ale ingeruje jedynie w sprzedaż biletów kinowych i sklepów z alkoholem. Zaryzykowałbym osąd, że w kontekście „wyższości” lub „niższości” różnych sposobów opodatkowania, nawet najbardziej zdeterminowany pijak lub kinomaniak byłby skłonny z radością zapłacić więcej za whiskey lub bilet kinowy niż przypuszczają neoklasyczni ekonomiści, byleby tylko uniknąć ciężkiej ręki urzędu podatkowego[2]. 

Rodzaje podatków konsumpcyjnych

Ostatnimi laty koncepcja podatku od konsumpcji jest przedstawiana jako alternatywa dla podatku dochodowego, szczególnie przez konserwatystów o wolnorynkowych poglądach. Zanim przejdę do krytyki koncepcji podatku konsumpcyjnego jako zamiennika dla podatku dochodowego, muszę zauważyć, że obecne propozycje dotyczące podatku konsumpcyjnego pozbawiłyby podatników psychologicznej satysfakcji z pozbycia się IRS. Choć w chwili obecnej dyskusja toczy się często w kategoriach „albo albo”, to różne propozycje tak naprawdę oznaczają dodanie nowego podatku od konsumpcji do już istniejącego, ogromnego arsenału ucisku podatkowego. Mówiąc krótko, dostrzegając, że obecny poziom podatków dochodowych osiągnął polityczną granicę, konsultanci podatkowi i teoretycy sugerują zaopatrzenie rządu w nowe narzędzie podatkowe. Lub, ujmując to nieśmiertelnymi słowami ekonomicznego cara i sługi absolutyzmu, Jeana-Baptiste’a Colberta, zadaniem administracji podatkowej jest „skubanie gęsi tak, aby uzyskać jak najwięcej piór, przy jak najmniejszym nasileniu syczenia”. Gęsiami oczywiście jesteśmy my — podatnicy.

Zróbmy jednak dobrą minę do złej gry i spróbujmy rozważyć ideę podatku konsumpcyjnego jako całkowite zastępstwo podatku dochodowego, przy identycznych wpływach do budżetu. Nasze pierwsze spostrzeżenie polega na tym, że ta godna zachwytu forma podatku konsumpcyjnego nie tylko nie eliminuje IRS, ale nawet powiększa jego despotyczną władzę. Oto właśnie podatek konsumpcyjny zaproponowany po raz pierwszy przez Irvinga Fishera[3]: pozostawiłby on przy życiu IRS, a także obowiązek drobiazgowego gromadzenia danych podatkowych przez wszystkich podatników, oraz dodałby coś więcej. Poza zgłaszaniem swoich dochodów i odliczeń, każdy musiałby zgłaszać zmiany wartości swojego kapitału (w tym gotówki) w ciągu roku. Wówczas każdy odprowadzałby podatek od swojego dochodu według odpowiedniej stopy podatkowej, pomniejszony o jego wkład w kapitał lub konsumpcję netto. Lub, przeciwnie, jeśli w ciągu roku wydał więcej, niż wyniosły jego dochody, zapłaciłby podatek od swoich dochodów oraz od redukcji swojego kapitału, co równałoby się jego konsumpcji netto. Jakiekolwiek byłyby zasługi podatku Fishera, zwiększyłby on władzę IRS nad ludźmi, gdyż stan ich aktywów, w tym zasobu gotówki, byłby poddany takiej samej kontroli, co ich dochody.

Druga propozycja podatku od konsumpcji — VAT, czyli podatek od wartości dodanej, wymusza dziwaczną, hierarchiczną konstrukcję opodatkowującą „wartość dodaną” wytworzoną przez wszystkie przedsiębiorstwa. W tym przypadku to nie poszczególni ludzie, ale przedsiębiorstwa byłyby zmuszone prowadzić intensywną biurokratyczną dokumentację swoich przychodów i wydatków oraz płacić określony podatek uzależniony od ich dochodu. Taki stan rzeczy zaburzyłby strukturę gospodarki. Po pierwsze, skłaniałoby to do spłaszczenia struktury, ponieważ im mniej transakcji sprzedaży, tym rzadziej powstaje konieczność płacenia podatku. Tak, jak to było w krajach europejskich, które wprowadziły VAT, może dojść do tego, że przedsiębiorstwa zaczną wystawiać dużą ilość fałszywych faktur po to, aby zawyżyć ponoszone koszty, dzięki czemu mogą obniżyć realnie płacony podatek. Z pewnością podatek od sprzedaży, nie różniąc się pod innymi względami, jest o wiele prostszy, w mniejszym stopniu zaburza rynek oraz mniej sprzyja biurokracji i despotyzmowi niż VAT. Właściwie nie można dostrzec żadnej przewagi podatku VAT nad innymi formami podatku konsumpcyjnego, oczywiście poza sytuacją, gdy wzrost potęgi biurokracji jest celem i postrzegany jest jako korzyść.

Trzecim rodzajem podatku konsumpcyjnego jest podatek obrotowy od sprzedaży detalicznej. Spośród wszystkich podatków konsumpcyjnych ta forma jest dla większości z nas najkorzystniejsza, gdyż eliminuje despotyczną kontrolę rządu nad życiem wszystkich jednostek, obecną w konstrukcji podatku dochodowego, czy kontrolę nad działalnością firm w przypadku podatku VAT. Podatek ten nie zniekształca struktury produkcji w takim stopniu, w jakim czyni to VAT, ani nie wypacza jednostkowych preferencji jak poszczególne podatki akcyzowe.

Rozważmy teraz zalety i wady podatku konsumpcyjnego wobec podatku dochodowego, odsuwając na bok kwestię władzy biurokratów. Po pierwsze, musimy zdać sobie sprawę z tego, że zarówno z przyjęcia podatku konsumpcyjnego, jak i dochodowego, wynikają konkretne filozoficzne konsekwencje. Podatek dochodowy opiera się na zasadzie „wypłacalności”, która polega na tym, że gęś posiadająca więcej piór jest dojrzalsza do oskubania. Zasada wypłacalności to kredo rozbójnika, który zabiera tam, gdzie jest co zabrać, odbierając ofierze tak dużo, jak to tylko możliwe. Zasada wypłacalności jest filozoficznym wcieleniem pamiętnej odpowiedzi Williego Suttona na pytanie zadane przez psychologa z pomocy społecznej o to, dlaczego rabował banki — „Ponieważ tam właśnie są pieniądze”.

Podatek od konsumpcji może być z kolei uznawany za opłatę za pozwolenie na życie. Wynika stąd, że człowiek nie będzie mógł rozwijać ani nawet kontynuować swego życia, dopóki nie uiści państwu opłaty za zezwolenie na to. Ze względu na filozoficzne konsekwencje podatek konsumpcyjny nie jest dla mnie ani krztynę godniejszy, czy mnie bezczelny, niż podatek dochodowy. 

Proporcjonalność i progresja: kto? kogo?

Jedną z zalet podatku konsumpcyjnego podawanych przez konserwatystów jest to, że podatek dochodowy może i najczęściej jest progresywny, tymczasem podatek konsumpcyjny jest praktycznie automatycznie podatkiem proporcjonalnym. Twierdzi się również, że progresja podatkowa jest równoznaczna z kradzieżą, a biedni okradają w ten sposób bogatych, podczas gdy proporcjonalność oznacza sprawiedliwe podatki. Jednakże, po pierwsze, podatek konsumpcyjny Fishera rzadko kiedy jest pozbawiony progresji. W większości przypadków, z podatku tego zwolnione są takie produkty jak żywność, a zwolnienia te zaburzają preferencje rynkowe i wprowadzają progresję podatkową.

Czy jednak progresja podatkowa naprawdę jest problemem? Rozważmy przykład dwóch osób, jednej zarabiającej 10 000 USD rocznie i drugiej zarabiającej 100 000 USD. Przyjmijmy dwa systemy podatkowe: proporcjonalny oraz progresywny. W tym drugim systemie niech podatek waha się od 1% dla zarabiającego 10 000 USD do 15% dla osoby z wyższym dochodem. W systemie proporcjonalnym zaś niech wszyscy, niezależnie od dochodu, płacą 30% podatek. W systemie progresywnym, mniej zarabiający człowiek płaci 100 USD rocznego podatku, a bogatszy płaci 15 000 USD, podczas gdy w rzekomo uczciwszym systemie proporcjonalnym, biedniejszy płaci 3000 USD zamiast 100 USD, a bogatszy 30 000 USD zamiast 15 000 USD. Niewielkim pocieszeniem dla bogatszego jest to, że biedniejszy płaci, proporcjonalnie, taki sam podatek jak on, gdy sam jest podstępnie okradany w znacznie większym stopniu niż dotychczas. Nie jest zbyt przekonujące dla bogatego, gdy powie mu się, że już nie jest „okradany” przez biedniejszego, gdyż traci teraz o wiele więcej niż przedtem. W razie sprzeciwu co do faktu, że całościowy poziom opodatkowania jest dużo wyższy w naszym proporcjonalnym systemie, niż był w progresywnym, odpowiadamy, że o to właśnie przecież chodzi. To, wobec czego sprzeciwiają się w rzeczywistości bogaci, to nie mityczne „okradanie” ich przez biednych, lecz rzeczywista wysokość haraczu pobieranego od nich przez państwo. Rzeczywista skarga bogatszego nie dotyczy więc tego, jak jest traktowany w porównaniu z kimś innym, lecz tego, jak bardzo są drążone jego ciężko zarobione aktywa. Skłaniamy się do stwierdzenia, że problem progresji podatkowej jest w rzeczywistości fałszywym tropem, odwracającym uwagę od prawdziwie ważnej kwestii, czyli ilości pieniędzy, jaką każdy jest zobowiązany oddać państwu[4].

Oczywiście państwo wydaje pieniądze z podatków na różne grupy społeczne, a ci, którzy twierdzą, że progresja podatkowa to oszukańcza kradzież dokonywana przez biednych na bogaczach, argumentują poprzez porównania statusu dochodów podatników z tymi, którzy znajdują się na drugim końcu tego państwowego paserstwa. Podobnie, szkoła chicagowska utrzymuje, że system podatkowy to proces, w ramach którego klasa średnia wykorzystuje zarówno bogatych, jak i biednych, natomiast Nowa Lewica upiera się przy tym, że to bogaci wyzyskują biednych poprzez machinę podatkową. Wszyscy oni mylą się, gdyż niesprawiedliwie klasyfikują ludzi jako płatników lub jako odbiorców państwowej redystrybucji. Ci, którzy płacą podatki na rzecz państwa, czy to bogaci, klasa średnia czy biedni, to z pewnością netto inne grupy ludzi, niż ci bogacze, członkowie klasy średniej lub biedni, którzy otrzymują pieniądze z państwowego skarbca, a w których poczet zaliczają się biurokraci i politycy oraz beneficjenci państwowych przywilejów nadawanych przez członków aparatu państwowego. Próba łączenia tych grup nie ma żadnego sensu. O wiele rozsądniejsze podejście mówi, że proces redystrybucji podatkowej dzieli ludzi na dwie, oddzielne, zantagonizowane klasy, które Calhoun genialnie zidentyfikował jako płatników netto oraz beneficjentów podatków netto. Pierwsi płacą podatki, natomiast drudzy żyją dzięki nim. Patrząc z tej perspektywy należy zwrócić szczególną uwagę na to, jak ważne jest zmniejszanie obciążenia, jakie uprzywilejowani przez państwo beneficjenci podatków stanowią dla produktywnych płatników podatków[5].

Problem opodatkowania oszczędności

Głównym argumentem za zastąpieniem podatku dochodowego podatkiem konsumpcyjnym jest to, że ten drugi nie obciąża oszczędności. Zwolennicy podatku konsumpcyjnego utrzymują, że obciąża on tylko konsumpcję. To, że ten argument jest wysuwany głównie przez wolnorynkowców, a dziś zwłaszcza przez zwolenników ekonomii podaży, uderza każdego swoją osobliwością. Jednostki na wolnym rynku swobodnie decydują o tym, jak alokować swój dochód — czy przeznaczyć go na konsumpcję, czy zaoszczędzić. Ekonomia austriacka uczy nas, że proporcja między konsumpcją a oszczędnościami jest uwarunkowana przez indywidualną stopę preferencji czasowej, czyli stopień, w jakim jednostka preferuje dobra teraźniejsze nad przyszłymi. Każdy alokuje swój dochód, rozdzielając go pomiędzy obecną konsumpcję a oszczędności, które pozwolą na inwestycje, dzięki którym uzyska dochód w przyszłości. Tej alokacji dokonuje, opierając się na swojej indywidualnej preferencji czasowej. Zatem mówiąc, że jedynie konsumpcja powinna być opodatkowana, wkraczamy w pole indywidualnych decyzji i preferencji oraz stwierdzamy, że ludzie zbyt mało oszczędzają, a zbyt wiele konsumują. W związku z tym postulujemy brak opodatkowania oszczędności i przeniesienie całego ciężaru podatkowego na konsumpcję bieżącą zamiast przyszłej. Jest to jednak wymuszona interwencja państwowa, która zniekształca przejawy preferencji czasowych, zmuszając ludzi do zwiększania proporcji oszczędności do wydatków konsumpcyjnych.

Musimy zatem zapytać zwolenników ekonomii podaży oraz innych obrońców podatku konsumpcyjnego, wedle jakich standardów dokonują swojej oceny oraz o to, dlaczego i w jakim stopniu oszczędności są ich zdaniem zbyt niskie, a konsumpcja zbyt wysoka? Jakie są kryteria pozwalające ustalić „za niskie oszczędności” i „za wysoką konsumpcję”, na których opierają swoje poparcie dla przymusu? Co więcej, jakim prawem nazywają siebie obrońcami „wolnego rynku”, skoro proponują narzucanie ludziom wyborów w tak ważnej dziedzinie, jak proporcja między teraźniejszą i przyszłą konsumpcją?

Zwolennicy ekonomii podażowej nazywają siebie dziedzicami Adama Smitha i mają w pewnym sensie rację. Smith, kierując się głęboko zakorzenioną kalwińską wrogością dla luksusowej konsumpcji, proponował rządową interwencję jako rozwiązanie mające zwiększyć proporcję inwestycji do konsumpcji, ponad proporcję ukształtowaną na wolnym rynku. Jedną z popieranych przez niego metod było wysokie opodatkowanie luksusowej konsumpcji, inną — ustawy antylichwiarskie, mające obniżyć stopy procentowe poniżej naturalnego poziomu na wolnym rynku. Miało to przenieść strumień kredytu z rąk marnotrawnych ryzykantów, gotowych płacić wysokie oprocentowanie, w ręce trzeźwo myślących, poważnych biznesmenów i przemysłowców. Wprowadzając koncepcję neutralnego obserwatora, który, w przeciwieństwie do realnych ludzi, może być obojętny na to, kiedy otrzyma dobra konsumpcyjne, Smith praktycznie trzymał się przekonania, że zerowa stopa procentowa jest ideałem[6].

Jedynym spójnym argumentem, jaki oferują nam zwolennicy podatku od konsumpcji jest ten, który sformułował Irving Fisher, bazując na lekturze Johna Stuarta Milla[7]. Fisher argumentował, że skoro celem wszelkiej produkcji jest konsumpcja, a wszystkie dobra kapitałowe stanowią jedynie przystanki na drodze do konsumpcji, jedyny prawdziwy zysk pochodzi z wydatków konsumpcyjnych. W związku z tym tylko dochód z konsumpcji, a nie dochód jako taki, powinien być opodatkowany.

Ujmując rzecz dokładniej, konsumpcja i oszczędności w rzeczywistości nie są, jak się twierdzi, symetryczne. Wszelkie oszczędności służą większej konsumpcji w przyszłości. Potencjalna teraźniejsza konsumpcja jest zaniechana na rzecz oczekiwanego wzrostu konsumpcji w przyszłości. Wynika stąd, że jakikolwiek zwrot z inwestycji może być postrzegany jako dochód „podwójnie liczony” analogicznie, jak wielokrotnie liczony dochód brutto ze sprzedaży pudełka płatków śniadaniowych przez kolejno: producenta, pośrednika, hurtownika i detalistę, jako części dochodu netto, lub jakby produkt był traktowany jak kilka sztuk tego samego dobra.

Wyjaśnienie to jest poprawne w części tłumaczącej proces konsumpcji i oszczędzania oraz pomocne przy formułowaniu zrównoważonej krytyki konwencjonalnych statystyk dotyczących produktu i dochodu narodowego. Prowadzący je statystycy starannie pomijają wszystkie podwójne i wielokrotne rozliczenia, aby otrzymać czysty produkt netto, jednak arbitralnie włączają do niego inwestycje w dobra kapitałowe trwające dłużej niż rok. Zatem obecna praktyka prowadzi do absurdu, gdyż wyklucza z dochodu netto inwestycje w sprzęt trwające 11 miesięcy, ale włącza do niego inwestycje trwające 13 lub więcej miesięcy. Przekonująca konkluzja jest taka, że oszacowanie społecznego i narodowego dochodu powinno zawierać tylko wydatki konsumpcyjne[8].

Pomimo wielu zalet analizy Fishera, niedopuszczalne jest przejście wprost do wniosku, że opodatkowana powinna być raczej konsumpcja niż dochód. To prawda, że oszczędności prowadzą do wzrostu podaży dóbr konsumpcyjnych w przyszłości, jednak jest to wiedza powszechnie dostępna na rynku i przyczyna, dla której ludzie oszczędzają. Krótko rzecz ujmując, rynek wie wszystko, co konieczne na temat wpływu oszczędności na przyszłą produktywność i alokuje swoje wydatki właściwie. Skoro jednak ludzie wiedzą, że oszczędności przyniosą im większą konsumpcję w przyszłości, dlaczego nie oszczędzają całego obecnego dochodu? Oczywiście ze względu na preferencję czasową, która przeciwstawia przyszłej konsumpcji konsumpcję teraźniejszą. Każdy człowiek, otrzymując swój dochód pieniężny — definiowany w konwencjonalny sposób — oraz posiadając swoje skale wartości, będzie alokował ten dochód w najbardziej przez siebie pożądanej proporcji pomiędzy konsumpcją a inwestycjami. Jakakolwiek inna alokacja w dowolnej innej proporcji przyniosłaby temu człowiekowi niższe zaspokojenie jego potrzeb i pogorszyłaby jego sytuację według jego indywidualnej skali wartościowania. W związku z tym mówienie, że podatek dochodowy nakłada dodatkowe obciążenia na oszczędności i inwestycje nie jest  poprawne. Podatek ten obniża całkowity standard życia obecnego i przyszłego, nie dotykając bardziej oszczędności niż konsumpcji.

Dlatego też, przy całej swojej finezji, analiza Fishera podziela uprzedzenia w stosunku do dobrowolnych, wolnorynkowych procesów alokacji środków między konsumpcję a inwestycje charakterystyczne dla innych obrońców podatków konsumpcyjnych. Jego argument kładzie większy nacisk na oszczędności i inwestycje, niż to ma w rzeczywistości miejsce na rynku. Podatek konsumpcyjny jest tak samo szkodliwy dla rynkowych preferencji czasowych i procesów alokacji, jak podatek od oszczędności. W większości innych przypadków na rynku, wolnorynkowi ekonomiści wykazują zrozumienie dla idei mówiącej, że rynek dąży do optimum wynikającego z konieczności usatysfakcjonowania konsumentów. Dlaczego zatem czynią oni wyjątek w kwestii alokacji zasobów pomiędzy konsumpcję a inwestycje, odmawiając uznania dla rynkowych stóp preferencji czasowej?

Być może odpowiedź kryje się w tym, że ekonomiści podlegają takim samym pokusom, jak wszyscy inni. Jedną z nich jest pragnienie nawoływania abyś ty, on czy ktoś inny pracował jeszcze ciężej, aby zaoszczędzić i zainwestować więcej, podwyższając w ten sposób swój obecny i przyszły standard życia. Zaraz za nią czai się pokusa wezwania żandarma, który wymusi realizację tej potrzeby. Cokolwiek moglibyśmy powiedzieć na temat tych pokus, ekonomia jako nauka nie ma z nimi nic wspólnego.

Niemożność opodatkowania samej konsumpcji

Zmierzywszy się z zaletami opodatkowania samej konsumpcji bez opodatkowania oszczędności, dochodzimy do zaprzeczenia jakiejkolwiek możliwości osiągnięcia takiego celu. Utrzymujemy, że podatek konsumpcyjny, chcąc nie chcąc, przekształci się w podatek dochodowy, a więc także od oszczędności. W skrócie: nawet, jeśli chcielibyśmy dążyć do tego, aby opodatkować jedynie konsumpcję, nie uda nam się to.

Przeanalizujmy na przykład plan Fishera, zgodnie z którym mielibyśmy rzekomo opodatkować tylko konsumpcję. Załóżmy, że pan Jones zarabia rocznie 100 000 USD. Jego preferencja czasowa skłania go do wydawania 90 procent dochodu na konsumpcję, a oszczędzania i inwestowania pozostałych 10 procent. Zgodnie z tym założeniem wyda on 90 000 USD na konsumpcję a 10 000 USD zaoszczędzi i zainwestuje. Teraz przyjmijmy, że rząd nakłada podatek 20% na dochody Jonesa, a jego preferencja czasowa pozostaje niezmieniona. Stosunek konsumpcji do oszczędności nadal będzie wynosił 90:10, a więc, po opodatkowaniu, pozostanie mu 80 000 USD, z czego na konsumpcję przeznaczy 72 000 USD, a na oszczędności i inwestycje pozostałe 8000 USD rocznie[9].

Przypuśćmy teraz, że zamiast podatku dochodowego, rząd podąża za radami Irvinga Fishera i zabiera 20% rocznego podatku od konsumpcji Jonesa. Fisher utrzymywał, że taki podatek dotknąłby tylko konsumpcji, nie obejmując jednocześnie oszczędności Jonesa. Jednak takie rozumowanie jest błędne, gdyż jego całkowite oszczędności i inwestycje są oparte na możliwości przyszłej konsumpcji, która będzie opodatkowana w takim samym stopniu. Skoro przyszła konsumpcja będzie opodatkowana, jak zakładamy, w takim samym stopniu, jak konsumpcja teraźniejsza, nie możemy twierdzić, że oszczędności w dłuższym okresie unikną opodatkowania. Zatem Jones nie będzie miał żadnego powodu, aby skłaniać się ku oszczędzaniu ze względu na podatek konsumpcyjny[10]. W sumie, jakiekolwiek opłaty podatkowe na rzecz rządu, czy to będące podatkiem konsumpcyjnym czy dochodowym, z konieczności zmniejszają dochody Jonesa. Ponieważ preferencja czasowa Jonesa zostanie taka sama, w takim samym stopniu ograniczy on zarówno konsumpcję, jak i oszczędności. Podatek konsumpcyjny będzie przemieszczany przez Jonesa, dopóki nie stanie się ekwiwalentny do niższej stopy jego podatku dochodowego. Jeśli Jones nadal wydaje 90 procent swojego dochodu netto na konsumpcję, a 10 procent oszczędza, jego dochód netto zmniejszy się o 15 000 USD, zamiast 20 000 USD, jego konsumpcja będzie stanowić teraz 76 000 USD, zaś oszczędności 9000 USD. Innymi słowy, 20% podatek konsumpcyjny stanie się ekwiwalentem 15% podatku dochodowego, a on sam odpowiednio dostosuje proporcje między swoimi wydatkami konsumpcyjnymi a oszczędnościami[11].

Jak widzieliśmy na początku tych rozważań, podatek akcyzowy, wypaczając alokację zasobów i odciągając ją od pożądanych dóbr, nie musi koniecznie oznaczać, że możemy zalecić alternatywę, jak podatek dochodowy. A co z ogólnym podatkiem obrotowym od sprzedaży, przy założeniu, że może być on egzekwowany bez żadnych wyjątków dotyczących jakichś dóbr czy usług? Czy taki podatek nie byłby obciążeniem wyłącznie dla konsumpcji, a nie dla dochodu?

Po pierwsze, taki podatek podlegałby tym samym problemom, jak podatek konsumpcyjny Fishera. Ponieważ zarówno teraźniejsza, jak i przyszła konsumpcja byłyby równo opodatkowane, znów wystąpiłyby indywidualne dostosowania, na skutek których tak przyszła, jak i teraźniejsza konsumpcja byłyby zmniejszone. Co więcej, podatek od sprzedaży wiąże się z dodatkową komplikacją: ogólne założenie, jakoby podatek od sprzedaży mógł być przerzucany w dół, na konsumenta, jest kompletnie fałszywe. W rzeczywistości podatek ten nie może być wcale przerzucany!

Rozważmy to. Wszelkie ceny są uwarunkowane przez relację pomiędzy podażą, czyli zasobem dóbr dostępnym na sprzedaż, oraz popytem na te dobra. Jeśli rząd opodatkuje sprzedaż wszystkich dóbr stawką 20%, to faktycznie sprzedawcy odczują to jako wzrost kosztów o 20%. Ale jak mają podnieść ceny w celu pokrycia tych kosztów? Ceny dążą zawsze do najwyższego możliwego poziomu, zapewniającego najwyższy dochód netto dla sprzedawcy. Jeśli sprzedawca mógłby po prostu podwyższyć ceny o 20%, co powstrzymywałoby go przed zrobieniem tego, zanim w ogóle pojawił się nowy podatek? Otóż ceny zawsze są już najwyższymi możliwymi dla danego przedsiębiorstwa. Jakikolwiek wzrost kosztów będzie zatem musiał zostać przyjęty przez to przedsiębiorstwo na siebie, a nie przerzucony w dół, na konsumentów. Ujmując to inaczej, zmiana opodatkowania nie zmieniła zasobów dóbr, które zostały już wyprodukowane. Krzywe popytu nie uległy zmianie, nie ulegnie zmianie cena. Spoglądając na to z perspektywy podaży i popytu na pieniądz, co pomaga ustalić ogólne poziomy cen, podaż pieniądza pozostała taka sama, i nie ma również powodu, aby zakładać, że zmieni się popyt na pieniądz, zatem ceny pozostaną niezmienione.

Możemy spotkać się z obiekcją, zgodnie z którą, chociaż przerzucanie podatku poprzez podwyższanie cen nie nastąpi natychmiast, wystąpi w dłuższym okresie, gdy właściciele czynników produkcji i zasobów będą mieli szansę na zmniejszenie podaży. To prawda, że akcyza może zostać częściowo przerzucona w ten sposób, na dłuższą metę, poprzez, powiedzmy, zabranie zasobów z przemysłu alkoholowego i przeniesienie ich do innej, nieopodatkowanej gałęzi. Po pewnym czasie cena alkoholu może zostać podwyższona, lecz tylko w drodze redukcji podaży alkoholu w przyszłości. Jednak takie dostosowanie nie jest bezbolesne i odbywa się kosztem zmniejszenia podaży dobra.

Obciążenia nałożonego przez podatek od sprzedaży nie można ominąć w ten sposób. Nie można zabrać zasobów w ten sam sposób, jak można to uczynić w przemyśle alkoholowym w razie nałożenia podatku akcyzowego. Zakładamy, że podatek od sprzedaży jest ogólny i powszechny, w związku z czym nie da się uciec przed jego konsekwencjami. Zatem nie możemy utrzymywać, że podatek od sprzedaży zostanie przeniesiony na konsumentów poprzez zmniejszenie podaży wszystkich dóbr o np. 20% (zależnie od elastyczności popytu) w dłuższym okresie. Ogólna podaż dóbr spadnie, a ceny wzrosną jedynie do relatywnie skromnego poziomu, przy którym siła robocza, dostrzegając koszt alternatywny czasu wolnego w sytuacji spadających płac, zacznie dobrowolnie odchodzić z pracy (lub, ujmując rzecz ogólnie, przepracuje mniej godzin)[12].

W dłuższym okresie, i nie jest to okres bardzo długi, sprzedawcy detaliczni nie są zdolni zaabsorbować wzrostu podatku. Nie dysponują nieograniczonym zasobem bogactwa, które można by skonfiskować. Gdy zaczynają odnotowywać straty, ich popyt na dobra wyższego rzędu oraz wszystkie środki produkcji zaczyna gwałtownie spadać. Ten gwałtowny spadek wkrótce dotyka czynników produkcji: pracy, ziemi, oraz zysków z odsetek. Ponieważ wszystkie przedsiębiorstwa cechuje dążenie do jednolitej stopy zwrotu determinowanej przez społeczną stopę preferencji czasowej, spadek na krzywych popytu szybko odbije się na dwóch ostatecznych czynnikach produkcji: ziemi i pracy.

Zatem pozornie zdroworozsądkowy obraz, zgodnie z którym podatek obrotowy od sprzedaży detalicznej zostanie szybko przerzucony na konsumentów, jest kompletnie błędny. Przeciwnie, początkowo skutki podatku będą widoczne w spadku dochodów netto firm detalicznych. Ich ciężkie straty doprowadzą do szybkiego przesunięcia w dół krzywych popytu na pracę i ziemię, czyli spadku płac i rent gruntowych. Zatem zamiast szybkiego i bezbolesnego przerzucenia podatku na konsumentów, w dłuższym okresie nastąpi bolesny spadek zarobków pracowników i zysków właścicieli ziemskich. Rzekomy podatek od konsumpcji zostanie przekształcony przez procesy rynkowe w podatek od dochodów.

Ogólny nacisk w ekonomii na forsowanie przerzucalności w przód i negowanie przerzucalności wstecz, wynika z ignorancji wobec austriackiej teorii wartości, według której cena rynkowa jest zdeterminowana jedynie przez interakcję pomiędzy zasobem już wyprodukowanych towarów a subiektywnymi użytecznościami i popytem konsumentów na te towary. Rynkowa krzywa podaży powinna być pionową linią na zwykłym wykresie podaży-popytu. Typowy Marshallowski wykres z krzywą pochyłą do przodu bezzasadnie włącza wymiar czasowy, a przez to nie może współgrać z krzywą podaży-popytu. Marshallowska krzywa podtrzymuje iluzję, że wyższy koszt może bezpośrednio ceny, a nie tylko pośrednio przez spadek podaży. Jakkolwiek możemy dojść do tego samego wniosku co analiza popytu i podaży Marshalla, gdy chodzi o konkretny podatek akcyzowy, gdzie częściowa równowaga znajduje zastosowanie, metoda ta nie nadaje się do analizy nałożonego powszechnie podatku od sprzedaży.

Wniosek: wysokość kontra forma podatku

Dochodzimy do wniosku, że zbyt wiele mówiono o rodzajach, a zbyt mało skupiano się na wysokości podatków. W efekcie bez końca majstrowano przy różnych typach podatków, przy jednoczesnym odrzuceniu znacznie ważniejszej kwestii: jaka część produktu społecznego powinna być wypompowywana z producentów? Albo inaczej, jaka część dochodów powinna pozostawać w kieszeni producentów, a jaka część ich dochodów i zasobów przymusowo dzielona pomiędzy nie-producentów?

Dziwne, że ekonomiści, którzy z dumą określali siebie mianem obrońców wolnego rynku, ostatnimi laty szli błędną drogą. Na przykład to rzekomo wolnorynkowi ekonomiści był pionierami w propagowaniu Tax Reform Act z 1986 roku. Uważano, że ta szeroko zakrojona ustawa doprowadzi do „uproszczenia” podatków dochodowych. Skutki okazały się takie, że nawet IRS miał problemy w zrozumieniu nowych przepisów, a co dopiero prawnicy i doradcy podatkowi. Ciekawe, że ekonomiści przygotowujący Tax Reform Act dokonali wszelkich zabiegów, mając na uwadze pewne wymaganie, które najwyraźniej nie potrzebowało żadnego usprawiedliwienia: neutralność podatkową, czyli utrzymanie przychodów do budżetu na dotychczasowym poziomie. Nigdy nie raczyli wyjaśnić, dlaczego to taki wspaniały priorytet. Rozdrabniając się nad zrealizowaniem tego celu, całkowicie wykluczyli przy tym z dyskusji kluczową kwestię wysokości całkowitych przychodów z podatków.

Jeszcze bardziej kuriozalna była wczesna doktryna innej grupy rzekomych obrońców wolnego rynku, zwolenników ekonomii podażowej. W swojej wersji krzywej Laffera, dziś szczęśliwie posłanej na śmietnik historii, postulowali, że stopa opodatkowania, która maksymalizuje przychody do budżetu jest „dobrowolną” stopą podatkową i powinno się jej skrupulatnie trzymać. Nigdy nie wyjaśnili, w jakim sensie jest ona „dobrowolna”, albo co koncepcja „dobrowolności” ma w ogóle wspólnego z opodatkowaniem. Nie zrobili nic w swoim Lafferowskim modelu, poza instruowaniem nas, że maksymalizacja przychodu rządowego powinna być naszym ideałem. Z pewnością dla zwolennika wolnego rynku, atrakcyjniejsza byłaby minimalizacja rządowej grabieży.

Ulgę przynosi zwrócenie się ku rzeczywiście wolnorynkowemu podejściu reprezentowanemu przez Jeana-Baptiste Saya, który zasłużył się w ekonomii o wiele bardziej niż tylko prawem Saya. Nie poddał się iluzyjnemu przeświadczeniu, że podatki są dobrowolne, ani temu, że rząd wydaje je na produktywne usługi dla gospodarki. Say wskazał, że nakładając podatki:

Rząd egzekwuje od podatnika zapłatę podatku w formie pieniężnej. Aby sprostać temu wymaganiu podatnik wymienia część swoich produktów na monety, którymi płaci poborcom podatkowym.

Ostatecznie rząd wyda te pieniądze na własne potrzeby, zatem:

w końcu zostają one skonsumowane, a część bogactwa, która przeszła z rąk podatnika do rąk poborcy podatkowego, zostaje zniszczona.

Zwróćmy uwagę na to, że podobnie jak później Calhoun, Say dostrzega, że opodatkowanie wytwarza dwie skonfliktowane klasy, podatników i poborców. Gdyby nie poborcy, podatnicy mogliby wydawać swoje pieniądze na własną konsumpcję. Jako takie „państwo [...] cieszy się satysfakcją wynikającą z konsumpcji”.

Say idzie dalej, krytykując

Powszechne mniemanie, jakoby bogactwo przekazane przez społeczność na publiczne usługi […] wracało do niej, gdyż środki, które otrzymuje państwo i jego słudzy są zwracane poprzez ich wydatki.

Rozzłoszczony komentuje, że „to kłamstwo przynosi bardzo złe skutki, jako że jest pretekstem dla ogromnego bezwstydnego niszczenia zasobów”.

Say stwierdza, że jest odwrotnie: „Kwota zapłacona rządowi przez podatnika nie jest w żaden sposób rekompensowana ani zwracana. Jest przeznaczana przez rząd na zakup osobistych usług lub dóbr konsumpcyjnych”.

Say obala także „fałszywe i niebezpieczne wnioski” ekonomistów, którzy pisali, że rządowa konsumpcja powiększa bogactwo narodu. Odnosi się do tego gorzko:

Gdyby takie zasady były spotykane tylko w książkach i nigdy nie  wypełzały z nich do realnego życia, można by znieść je bez przejmowania się lub pożałowania dla ich monstrualnej absurdalności.

Jednak stwierdza, że niestety tego typu opinie przenikają do „praktyki społecznej za pośrednictwem urzędników publicznych, którzy mogą wymusić błędne i absurdalne działania za pomocą czubka bagnetu lub armaty”[13]. Say określa opodatkowanie jako:

transfer części produktu narodowego z rąk jednostek w ręce rządu, w celu sprostaniu publicznym wydatkom i konsumpcji [...]. W praktyce jest to obciążenie nałożone na jednostki zarówno o indywidualnym, jak i korporacyjnym charakterze przez władzę [...] w celu umożliwienia jej konsumpcji na ich koszt.[14]

Podatki nie są dla Saya jedynie grą o sumie zerowej. Nakładając obciążenie na producentów, jak wskazuje, podatki upośledzają produkcję. Pisze:

Podatki pozbawiają producenta jego produktu, który w innym wypadku przyniósłby mu osobistą korzyść, gdyby zdecydował się go skonsumować [...] albo zamienić na zysk, gdyby wolał znaleźć dla niego użyteczne zastosowanie [...]. A więc odebranie produktu wymusza ograniczenie potrzeb, zamiast powiększać moce produkcyjne.

Recepty polityczne J.B. Saya były oczywiste i spójne z jego analizą i tym, co zaprezentowano w niniejszym opracowaniu: „Najlepszym modelem [publicznych] finansów, jest ograniczanie wydatków tak bardzo, jak to tylko możliwe, a najlepszy podatek to zawsze podatek najniższy”.

 

[1] W 1619 roku ojciec Pedro Fernandez Navarete, „Kanonik Kapelan i Sekretarz Jego Królewskiej Mości”, opublikował książkę z poradami dla hiszpańskiego króla. Surowo zalecał w niej przeprowadzenie drastycznych cięć podatków i wydatków państwowych. Ojciec Navarrete zalecał także, aby w nagłych przypadkach król polegał jedynie na dobrowolnych daninach. Za: Alejandro Antonio Chafuen, Wiara i wolność. Myśl ekonomiczna późnych scholastyków, „Arwil” Warszawa 2007, s. 75.

[2] 15 kwietnia każdego roku (tzw. Tax Day w USA — przyp. tłum.) możemy z rzewnością wspominać słowa ojca Navarrete: „jedynym pełnym zgody krajem jest ten, gdzie nikt nie boi się poborców podatkowych”. Za: Chafuen, Wiara i wolność, s. 75. Patrz również: Murray N. Rothbard, „Review of A. Chafuen Christians for Freedom: Late Scholastic Economics” [w:] International Philosophical Quarterly 28, marzec 1988, s. 112–14.

[3] Zob. przykładowo: Irving i Herbert N. Fisher, Constructive Income Taxation, Harper, New York, 1942.

[4] Pełną rozprawę traktującą o tym, kto kogo okrada można znaleźć w: Murray N. Rothbard, Interwencjonizm, czyli władza a rynek, Fijorr Publishing, 2014, tłum. Rafał Rudowski, s. 145–149.

[5] Zob. Murray N. Rothbard, Ekonomia wolnego rynku, Fijorr Publishing 2008, tłum Rafał Rudowski.

[6] Pouczający artykuł autorstwa Rogera W. Garrisiona, „West's 'Cantillon and Adam Smith': A Comment” [w:] Journal of Libertarian Studies 7, jesień 1985, s. 291–92.

[7] Zobacz: Rothbard, Interwencjonizm…, s. 142–144.

[8] Pomijamy tutaj fascynującą kwestię dotyczącą tego, jak rządowe działania są traktowane przez statystyki dochodów narodowych. Zobacz: Rothbard, Ekonomia wolnego rynku, Fijorr publishing 2008, tłum. Rafał Rudowski, t. 3, s. 344–347; Rothbard, Interwencjonizm…, s. 246–249; idem, Wielki Kryzys w Ameryce, Instytut Misesa 2000, tłum. Marcin Zieliński i Witold Falkowski, s. 244–251; Robert Batemarco, „GNP, PPR, and the Standard of Living”, [w:] Review of Austrian Economics 1, 1987, s. 181–86.

[9] Odsunęliśmy na bok fakt, że przy mniejszych zasobach pieniężnych, jakie pozostawiono Janowi, jego stopa preferencji czasowej wzrośnie, więc jego konsumpcja wzrośnie, a oszczędności zmniejszą się.

[10] W rzeczywistości, odnośnie przypisu 9, powyżej, nastąpi przesunięcie na korzyść konsumpcji ponieważ pomniejszona ilość pieniędzy zmieni stopę preferencji czasowej podatnika w kierunku konsumpcji. Zatem, paradoksalnie, podatek nałożony na konsumpcję doprowadzi do opodatkowania oszczędności w stopniu wyższym od konsumpcji! Więcej w: Rothbard, Interwencjonizm…, s. 134–137.

[11] Jeżeli dochód netto zdefiniujemy jako dochód brutto pomniejszony o kwotę zapłaconych podatków, a w przypadku Jana konsumpcja to 90 procent jego dochodu netto, 20-procentowy podatek konsumpcyjny od 100 000 USD będzie równoznaczny z 15% podatkiem dochodowym. Rothbard, Interwencjonizm…, s. 134–137. Podstawowy wzór dla dochodu netto:

[12] Rothbard, Interwencjonizm, czyli władza a rynek, Fijorr Publishing, 2014, tłum. Rafał Rudowski, s. 128-135. Zobacz też znakomity artykuł autorstwa Gunnisona Browna, „The Incidence of a General Sales Tax”, [w:] Readings in the Economics of Taxation, red. R. Musgrave and C. Shoup, Irwin, Homewood, 1959, s. 330–39.

[13] Jean-Baptiste Say, A Treatise on Political Economy, wyd. 6., Claxton, Remsen & Heffelfinger, Philadelphia, 1880, s. 412–15. Zobacz też Murray N. Rothbard, „The Myth of Neutral Taxation”, [w:] Cato Journal 1, jesień 1981, s. 551–54.

[14] Ibidem, s. 446.

 

Ilustracja: Pieter Breughel Młodszy „Poborca podatków” (1620-1640)

Podobał Ci się ten artykuł? Wesprzyj redakcję IM. Dzięki Twojej darowiźnie opublikujemy więcej wartościowych komentarzy, tłumaczeń i innych ciekawych tekstów.

Kategorie
Ekonomia sektora publicznego Podatki Teksty Tłumaczenia

Czytaj również

Rapka_Co-tu-jeszcze-zepsuć-Opodatkować-nadzwyczajne-zyski.jpg

Podatki

Rapka: Co tu jeszcze zepsuć? Opodatkować „nadzwyczajne” zyski!

To miałoby poważne konsekwencje.

Hankus_Opodatkowanie-jako-forma-interwencji-binarnej.png

Podatki

Salerno: Nie ma neutralnych podatków - lekcja płynąca z „subwencji” dla siedziby Amazona

Czy „mit neutralnego opodatkowania” rzeczywiście zwiódł wolnorynkowych ekonomistów?

Bermudez_Ocena_pierwszego miesiaca_rzadow prezydenta_Javiera_Milei

Polityka współczesna

Bermudez: Ocena pierwszego miesiąca rządów prezydenta Javiera Milei

Minął dopiero miesiąc — trzeba być krytycznym, ale ostrożnym i brać pod uwagę sprawy pragmatyczne.

Sieroń_Polski-NieŁad-czyli-błędna-wizja-rozwoju.png

Podatki

Sieroń: Polski (Nie)Ład, czyli błędna wizja rozwoju

Kontynuuje model gospodarczy oparty na konsumpcji i redystrybucji...


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Komentarze 16
Yankes

Wg. mnie analiza o nie przezucalnosci podatkow jest bledna.

Ogolnie sprzedawcy maja dwie opcje:
SA) podwyszyc cene
SB) ciac koszty lub zyski
I teraz kazdy indywidualne decyduje ktora z tych czynnosci zrobic. Moza tez mieszac oba rozwiazania w roznym stopniu.
Teraz sytuacja wyglada tak ze czesc firm uzyla strategi SA a czesc SB. I dopiero potym nastepuje werfikacja czy dane cenny sie utrzymaj czy nie.

Klient ma do wyboru:
KA) Kupowac dalej (rezygnacja z innych rzeczy)
KB) Zmienic sprzedawce (na tego co zada mniej)
KC) Wybrac inny substytut co nie podlega podatkowi (czyli jego cena sie teraz nie zmienila)
KD) Zrezygnowac z produktu

W przypadku gdy klient jest wstanie wybrac KC i KD to przezucenie podatku sie nie uda i wszystkie firmy co to zrobily zostana ukarane przez spadek sprzedarzy. W przypadku KB sukces przerzucenia podaktu bedzie zalezal od proporcji miedzy strategiami SA i SB wybranymi przez sprzedawcow. Jesli dostatecznie duzo wybralo SB to przerzucenie sie nie powiedzie.
Gdy klienic wybiora KA to oznacza wpelni przerzucenie kosztow na klienta.

Czyli w przypadku KA i SA to udalo sie przerzucic podatek.
W przypadku KD i SA to sie nie uda i sprzedawcy splajtuja (to samo dla KC).
W przypadku SB to nie ma przerzutu, choc to wymaga by dostatecznie duzo firm to wybralo by moza bylo wybrac KB.

Wniosek jest taki ze to zalerzy od produktu czy uda sie przerzucic podatek czy tez nie, oraz w jakim stopniu to bedzie.
Zaleznie jakie kto strategie wybral lub ich kombinacje moze byc ze np. tylko 25% podatku zostanie przerzucone na ostateczniego klienta.

Np. podatek na cala zywnosc moze byc przezucony w 99% na klienta (tylko rolnicy beda mogli efektywnie uciec przed tym).
Podatek na konkretna marke tylko w 1% (ciagle sie znajda fanowie np. nowego iPhone dla ktorych cena nie gra roli).

Odpowiedz

Piotr

Twój przypadek KA i SA w którym to udało się przerzucić podatek, nigdy nie zajdzie. Dzieje się tak dlatego, ponieważ cena rynkowa dla danego momentu jest maksymalną ceną jaką kupujący są w stanie zaakceptować. To oczywiście nie oznacza, że każdy konsument zrezygnuje z zakupu danego dobra po podniesieniu jego ceny choćby o grosz. Część konsumentów będzie kupować za wyższą cenę a część zrezygnuje z zakupu, jednak per saldo przychody sprzedawców muszą spaść ergo musi być więcej rezygnujących z zakupu niż akceptujących podwyżki. Gdyby konsumenci w tej "wypadkowej" alternatywnych wyborów preferowali kupowanie mimo podwyżki, wówczas ceny same rynkowo ustaliłyby się na tym wyższym poziomie bez konieczności wprowadzania podatku. A skoro tak się nie stało to oznacza, że cena przed podwyżką była maksymalną jaką sprzedawcy byli w stanie "wycisnąć" z konsumentów. Na podatek trzeba spojrzeć jak na każdy inny koszt. Gdyby przedsiębiorcy w przypływie fantazji zaczęli kupować swoim pracownikom na przykład Ferrari do podróży służbowych, koszty prowadzenia firmy zwiększyłyby się ogromnie. Jednak czy takie zachowanie przesiębiorców mogłoby sprawić, że ludzie kupujący dotychczas produkty po starych cenach zaczęliby akceptować ich wyższe ceny bez spadku popytu?

Odpowiedz

Yankes

Po pierwsze obecnie cena ta nie musi byc maksymalna jaka klient zakceptuje. Wystarczy ze ustali sie wczesniej gdy na dany produkt byl mniejszy popyt, nastepnie ludzie zaczeli byc bardziej zalezni od tego produktu. To jednak nie wplywa na ogolna konsumpcje i popyt by przesiebiorcy byli wstanie to zaobserwowac. Wezmy przyklad smartfonow, kompletnie inna cene zaplaci osoba co pierwszy raz go kupuje niz gdy musi kupic zastepczy jak poprzedni sie zepsuje. Prosze zauwazyc ze do mometu zepsucia popyt osobisty na telefon rosl bez zadnej informacji dla rynku ktora mogla by doporawdzic do korekcji cen.

Po drugie sam powiedzieles ze czesc bedzie kupowac ciagle czyli zajdzie KA i SA, oczywiscie nie w 100% ale np w 60%.
Reszta wybierze np. KD w 40%. Teraz jak da sie zwinac proukcje do 60% to mamy efektywnie 100% przerzutu podatku na konsumeta. Zmiejszenie produkcji moze pociagnac za soba kolejny wzrost kosztow, teraz dla uproszenia mozemy zalozyc ze wszyscy wybiora w takiej systuacji SB. Teraz zlaleznie jak te nowe koszty wzrosly nie mamy juz 100% przezutu ale np. 80%.
Efekty bedzie zmeijszenie sie rynku o 40% oraz konsumeci zaplaca w 80% nowy podatek.

Po trzecie nie patrzymy na jedna firme ale caly rynek, jedna firma nie moze dowoli zwiekszac ceny bo przecierz inne firmy latwa ja wygryza, w przypadku podatkow jest innaczej bo on dotyka cale galezie gospodarki wiec jak nie znajdzie sie dostatecznei duzo firmy co wybiora SB czyli utrzymanie ceny na starym poziomie to cena produktu wzrosnie.
Koszt "Ferrari" nie jest konieczny, wiec inne firmy moga osczedzic na tym i dac tanszy produkt, podatek jest obowiazkowy wiec dotyczy wszystkich.

Po czwarte, firma co ma 1% zysku zbankrutuje jakby miala by zaplacic jeszcze 20% podaktu. Co powoduje spadek podazy a wiec wzrost cen, czyli znowu klient zaplaci posrednio czesc podatku w postaci wzrostu cen.

Odpowiedz

Piotr

Aby poprawnie analizować skutki opodatkowania musimy założyć że popyt i podaż w sytuacji przed opodatkowaniem i po opodatkowaniu są takie same. Prościej rzecz ujmując, wyobrażamy sobie sytuację nr 1 "przed podatkiem" w której występuje określony popyt i podaż a następnie porównujemy ją do sytuacji nr 2 w której popyt i podaż są takie same jak w sytuacji nr 1 ale do sytuacji nr 2 dodajemy czynnik "nałożenie podatku" i dopiero sprawdzamy efekty. Jeszcze prościej rzecz ujmując -odwołując się do przykładu ze smartfonami- na rynku jest określona podaż smartfonów i określony popyt na smartfony, jedyny czynnik jaki dodajemy do analizy to wzrost kosztów działalności przedsiębiorców w postaci podatku. Jeśli zaczniemy zakładać zmiany popytu konsumentów to nie jesteśmy w stanie określić wpływu podatku na rynek. Jeśli w sytuacji 1 założysz jakiś popyt a następnie założysz że w sytuacji nr 2 ten popyt się zmienia (na przykład ze względu na zmianę wartościowań przez konsumentów), to wyniki analizy skutków opodatkowania zawsze będą niepoprawne.

Mimo, że jakaś część konsumentów wciąż będzie kupować po wyższej cenie to per saldo przychody przedsiębiorców muszą spaść w przeciwnym razie cena już od razu ustaliła by się na tym wyższym poziomie. Wszak celem przedsiębiorców jest maksymalizowanie swoich przychodów niezależnie od okoliczności. Zmniejszenie przychodów po stronie przedsiębiorców będzie skutkować ich skłonnością do redukowania kosztów/zysków a co za tym idzie spadnie ich popyt na pierwotne czynniki produkcji czyli ziemię i pracę (Twoje zwijanie produkcji). Zatem podatek zostanie przerzucony "w tył" (pierwonte czynniki produkcji) bo to te czynniki nie otrzymają przychodu który by otrzymały gdyby nie wprowadzono podatku. Oczywiście wszystko przy założeniu że popyt konsumentów się nie zmienił w wyniku jakiś "trzecich" okoliczności. Tezę, że rynek generalnie się myli w ustalaniu poziomu cen gdyż te powinny być wyższe, pozwolę sobie z miejsca odrzucić jako niewłaściwą i generalnie na inną dyskusję.

Oczywiście zgadzam się z tezą, że jakaś część konsumentów będzie skłonna nabywać dobra za wyższą cenę, ale w perspektywie całego rynku ich ilość musi być na tyle niska, że przychody przedsiębiorców mimo wyższych cen muszą ulec zmniejszeniu. Dlatego twierdzenie, że przedsiębiorcy koszty podatku automatycznie przerzucą w przód na konsumentów jest nieprawdziwe.

Całe rozumowanie o przerzucalności podatków na konsumentów bardzo łatwo doprowadzić do absurdalnych konsekwencji. Bowiem skoro przedsiębiorcy przerzucają podatek na konsumentów w postaci wyższych cen to konsumenci którym z tego względu musiały też wzrosnąć koszty mogą przerzucić te koszty na pracodawców żądac wyższych cen za swoje usługi (czyli zażądając wyższych pensji). Wniosek będzie taki, że przedsiębiorcy przerzucają podatek na konsumentów a konsumenci na przedsiębiorców czyli nikt tak naprawdę nie poniesie kosztów podatku bo każdy będzie przerzucał podatek na każdego, co jest oczywistym absurdem.

"Po czwarte, firma co ma 1% zysku zbankrutuje jakby miala by zaplacic jeszcze 20% podaktu. Co powoduje spadek podazy a wiec wzrost cen, czyli znowu klient zaplaci posrednio czesc podatku w postaci wzrostu cen." - Co do tego pełna zgoda, tak się oczywiście stanie. Jednak jak sam zauważyłeś mechanizm "przerzucania" jest trochę bardziej złożony niż powszechnie się uważa. To nie jest tak, że rząd zwiększy VAT a przedsiębiorcy odpowiednio podniosą ceny i konsumenci pokornie będą więcej płacić.

Odpowiedz

Yankes

Co do przykladu z smartfonami to moim punktem bylo ze popyt zwiekszyla sie PRZED zmiana ceny produktu. Cena poprostu jeszcze nie zostala skorygowana do zrownowazonego poziomu. Czyli zamiast nowych i lepszych (no i drozszych) telefonow dostalimy stare ale drozsze o podatek. Oczywiscie nie oznacza to ze jest tak zawsze, wrecz przeciwnie, moze byc tak ze optymalna cena jest pozniej obecnej i tylko czekamy na krach calego rynku. W zrowym rynku takie sytacje nie beda czesto wystepowac ani miec duzej amplitudy ale swiat nie jest zdrowym rynkiem wiec co kilka nascie lat mamy jakas nowa bankie gdzie ceny dryuja poza normala wartosc.

Ogolnie moim punktm jest to ze ISTNIEJA sytuacje kiedy przedsiebiorca moze caly lub chociaz czesc podatku przezucic na konsumeta. Czy to jest mozliwe zalezy od danej sytacji, np. monopole moga bardzo latwo przezucac podatki z powodu bardzo ograniczonej podazy ale w przypadku podatku na hipermarkety tak latwo nie bedzie bo czesc konkurecji nie jest podatkowana wiec oni cen nie zmienia.

Poza tym i nawet i jak konsumet nie zaplaci tego podatku w prost w cenie produktu to i tak dostanie po kieszenie przez zmijesznie plac lub zwolnienia w przypadku gdy firmy beda ciely koszty.
Wiec w uproszczeniu podatki zawsze sa przezucane na zwyklych ludzi, choc czesto w pokretny sposob.

Odpowiedz

Piotr

Jeśli zakładasz, że popyt się zwiększył a cena dopiero do niego musi się dostosować, to ta cena w końcu wzrośnie ale w wyniku zwiększonego popytu a nie w wyniku nałożenia podatku. Zatem, gdyby w tej sytuacji, podatek nie został w ogóle nałożony cena i tak by wzrosła (bo zwiększył się popyt, który -jak sam zakładasz- wcześniej był w jakiś sposób nieujawniony) a zwiększony przychód zasiliłby kieszenie przedsiębiorców a nie urzędu skarbowego. Natomiast jeśli zwiększony popyt zgrał się idealnie z nałożeniem podatku (co czysto ideowo można sobie wyobrazić ale realna możliwość zrealizowania się takiego scenariusza graniczy z zerem) to dla konsumentów i tak nie będzie żadnej różnicy, bo bez nałożenia podatku zwiększony popyt i tak wywindowałby wyżej ceny konsumentom. Natomiast po stronie przedsiębiorców różnica będzie znaczna, bo zwiększony przychód wywołany zwiększonym popytem zostanie skonsumowany przez urząd skarbowy pobierający podatek. Dlatego w pierwszej kolejności to przedsiębiorcy są obciążeni podatkiem a nie konsumenci. Ogólnie moim punktem jest, że sytuacje w których podatnik przerzuca podatek na konsumenta nie istnieją. Nie istnieją dlatego, że to nie koszty determinują cenę ale dokładnie odwrotnie. Przecież podatek to dla przedsiębiorcy zwykły koszt działalności taki sam jak koszty najmu, pracownicze, etc. Oczywiście w tym kontekście w pełni masz rację, w swoim przedostatnim zdaniu. Podatek zostanie przerzucony ale w postaci zmniejszenia popytu przedsiębiorców na pracę i ziemię, a co za tym idzie spowoduje spadek płac po stronie pracowników i spadek czynszów dla właścicieli ziemskich (proszę zwrócić uwagę, że w tym wypadku taki VAT w swych ekonomicznych skutkach przekształca się w zwykły podatek dochodowy od osób fizycznych). Dalej, część firm, które nie będą w stanie ponieść zwiększonych kosztów ani nie będą w stanie ich przerzucić "w tył" na pracowników czy ziemię, upadnie. To znów spowoduje spadek ogólnej podaży dóbr a co za tym wzrost cen. Jednak wzrost cen dla całego rynku a nie tylko dla konsumentów.

Odpowiedz

Piotr

Tak jak napisałem już wcześniej, przedsiębiorcy mogą podnieść ceny, ale tym, którzy stracą będą oni sami, bo spadną im przychody, czyli to oni ekonomicznie poniosą ciężar podatku. Dla jasności, ja nie twierdzę, że żaden przedsiębiorca nigdy nie podniesie ceny w wyniku nałożenia podatku. Ja twierdzę, że jeśli to zrobi to straci więcej niż jakby nie podnosił, co generalnie jest impulsem do nie podnoszenia. Dlatego przykład banków w tej dyskusji nie może stanowić argumentu obalającego moją tezę. Co do ceny paliwa, to widzisz różną cenę w zależności od dnia tak samo jak różne są ceny ubrań, żywności, czy akcji w zależności od dnia. Ale z tego w żaden sposób nie wynika, że to koszty wytworzenia determinują zmiany ceny tych dóbr. Rzadkości nie determinują też koszty produkcji, a co za tym idzie powiązanie, o którym piszesz nie występuje. Gdyby cena dobra zależała od kosztów poniesionych na jego wytworzenie, to przedsiębiorcy ponosząc koszty na produkcję doliczyliby swoją marżę i w ten sposób mogliby wyznaczyć cenę, jaką mogą uzyskać za sprzedaż swojego produktu. Jednak tak nie może się dziać, ponieważ stopień poniesionych wydatków w żaden sposób nie może nam wyznaczyć ceny finalnego dobra, która ostatecznie miałaby pokryć z nadwyżką (marżą) poniesione koszty. Innymi słowy, to, że ja poniosę wyższe koszty w żaden sposób nie będzie mi dawało możliwości uzyskania wyższej ceny. Związek przyczynowy jest dokładnie odwrotny. Ja, jako przedsiębiorca spodziewając się uzyskać wysoką cenę (przychód) za oferowane dobro finalne, będę skłonny ponieść wyższe koszty, aby to dobro wyprodukować. Innymi słowy, będę ściągać środki produkcji (surowce, pracę) z alternatywnych zastosowań oferując za nie wyższą cenę, właśnie dlatego, że spodziewam się uzyskać wyższą cenę za finalne dobro, które będę oferował na rynku. To, że będę w stanie przelicytować innych przedsiębiorców wynika z tego, że spodziewam się uzyskać wyższą cenę za swój produkt, niż inni przedsiębiorcy będą w stanie uzyskać za swój. Czyli to ostatecznie ceny wszystkich dóbr finalnych determinują wysokość kosztów a nie na odwrót. Oczywiście, zgoda co do tego, że jeśli spodziewana cena za dane dobro jest niższa niż wartość kosztów które trzeba ponieść do jego wytworzenia, to dane dobro w ogóle nie powstanie. W tym sensie minimalny koszt wyznacza minimalną cenę. Ale znów, ten minimalny koszt czy też jego wysokość wynika z cen na inne finalne produkty, które wymagają danych środków produkcji (surowców i pracy). Bo inni przedsiębiorcy chcąc oferować swoje produkty muszą licytować się o uzyskanie tych środków produkcji dla własnych „linii produkcyjnych”. Co do Twojego pytania, to tak długo jak marginalni przedsiębiorcy nie upadną, podaż dobra nie spadnie, a co za tym idzie ceny nie mogą wzrosnąć. Innymi słowy, przedsiębiorcy nie mogą wykonać „ruchu wyprzedzającego” tak długo jak marginalni producenci nie wypadną z rynku. Zatem logiczna kolejność jest następująca: 1. najpierw spadek podaży -> 2. dopiero wzrost cen, nie na odwrót.

Odpowiedz

Yankes

Ja nigdzie nie rozpatrywalem czy przedsiebiorca zyska czy nie na podniesieniu ceny tylko czy to zrobi. W poprzednich postach juz chyba zgodzilimy sie ze bez redukcji produkcji sie nie obejdzie w takiej sytuacji, a tego malo kto lubi robic.
Mnie tylko interesuje czy konsument odczuje na sobie podatki nalozone na przedsiebiorcow, z naszej dyskusji wynika ze zawsze bedzie gorzej dla gospodarki i konsumeta. Bez wyraznego zaznaczenia tego daje sie tylko latwe argumety dla roznej masci socialistow lasych na "zyski" firm. Jak lepiej jednym zdaniem zbic postulat nowego podatku zeby szary Kowalski latwo zrozumial ze to dla niego niekozystne? Wzrost ceny produktow chyba najbardziej przemawia do prostych ludzi (a jaby rozumieli wszystkie nuanse tego to by nie glosowali na socialistow)

Co do determinacji seny sprzedarzy przez ceny produkcji, ile tak naprawe warty jest worek ziemniakow? Moja prababcia odpowie na to ze tyli ile kredens gdanski. Albo ile warte sa jajka? No pierscionek za sztuke. To oczywiscie dzialo sie podczas wojny ale to pokazuje jak duzo ludzie moga dac by przezyc oraz przy okazji jak bardzo spada wartosc zeczy zbedznych do przezycia.
Wniosek z tego taki ze czy chleb kosztuje 1zl czy 10zl to zawsze go kupisz, teraz glownym czynnikiem determinujacym cene jest minimalna cena produkcji bochenka chleba (plus posrednio jego substytutow, takich jak ciastka :>), wiec uwazam ze jak ona wzrosnie (wzrost cen maki co dotknie wszystkich, podatki, itd.) to ceny w sklepach odrazu tez podskocza. Tak samo jest z paliwem, roze kryzysy pokazywaly ile ludzie byli wstanie placic za paliwo. Oczywiscie to dotyczy tylko niektorych produktow, wiekszosc ich cen oscyluje wokol maksimum wyznaczanego przez konsumetow.

Co do rzadkosci dobor a ich ceny, jezeli dla jednego cena produkcji wynosi 100 a cena produkcji drugiego 20 to za jednakowa ilosc pieniedzy moga wyprodukowac piec razy wiecej jednostek produktu drugiego niz pierwszego. Czyli produkt pierwszy bedzie przewaznie w miejszej ilosc niz produkt drugi, wiec jezeli jest takie samo zapotrzebowanie na oba to pierwszy bedzie bardziej zadki niz drugi. Jesli wiekszosc ludzi zaplaci np. 25 za ktory kolwiek z produktow to pierwszego wogolne nie bedzie na rynku, dopiero jak sie znajda osoby co zaplaca wiecej niz 120 (5 * 25) za pierwszy to wtedy moze powstana pojedyncze egzemplaze jego, czyli bedzie o wiele zadszy niz produkt drugi.

Co do tych marginalnych przedsiebiorcow, oni jako pierwszi beda musieli poniesc ceny bo inaczej odrazu zbankrutuja.
Wiec to nie bedzie „ruch wyprzedzający” a bardziej reakcja na zmiane rynku. Bo przecierz jak sam twierdzisz marginalni mogli dac cene ponad maksimum co jest do zaakceptowania przez konumetow wiec efektywnie wylecieli z rynku co wplynie na podaz produktu.

Poza tymi kilkoma punktamy nie mam wiecej zastrzezen :)

Odpowiedz

idared

Yankes napisał: "Czy chleb kosztuje 1zl czy 10 zł to ty go zawsze kupisz." A co zrobi ktoś kto zarabia 9 zł dziennie i do tej pory kupował jeden bochenek dziennie a teraz brakuje mu złotówki? można też rozpatrzyć przypadki wojenne tych osób które mają ochotę na worek ziemniaków lub jaja ale nie mają pierścionków ani kredensów gdańskich. Przerzucalność rodzi jeden podstawowy problem powiedzmy że biznesmen zapłacił podatek i teraz chce go odzyskać od klienta. jak ma to zrobić skoro nawet bez tego podatku czyli przy niższej cenie musi walczyć o klienta z innymi biznesmenami i różnie mu to wychodzi. jeżeli A zabierze B 100 zł to nie znaczy automatycznie że B zabierze C 100 zł! uda się albo się nie uda. to tyle jeśli chodzi o prosty chłopski pomyślunek zwany też prawami logiki. a do tego dołóż sobie ekonomiczne argumenty wysuwane przez Piotra i widać że to nie takie proste i oczywiste.

Odpowiedz

Yankes

No ja tu widze duza logiczna dziure, bo nie rozpatrywuje sie jednego przedsiebiorcy ktorego dotknol podatek tylko cala galez przemyslu ktora zostala opodatkowana. Jakby tylko ja musial placic podatek to za chiny nie dam rady go przezycic na konsumeta ale jak w rownym stopniu dotyka to konkurecje? Juz Piotr potwierdzil ze podatek moze spowodowac upadek czesci firm, to pociaga spadek podazy a to wplywa na wzrost cen. Teraz patrzac na relacje podatku do ceny koncowej w dlugiej perspektywie bedzie moza zauwazyc wplyw podatku na wzrost ceny. Moje stanowisko jest takie ze to moze zajsc o wiele szybciej czyli bedziemy mieli w prost przerzut czesci podatku na konsumenta. Stan koncowy jest efektywnie taki sam wiec oba rezultaty sa tak samo stabilne w gospodarce.

Odpowiedz

Piotr

Yankes, to w jaki sposób zachodzą procesy ekonomiczne a to w jaki sposób przekonujemy zwykłych ludzi do tego, że muszą zachodzić właśnie tak, to dwie różne sprawy. Od samego początku tej dyskusji ani ja ani Murray Rothbard w swoich tekstach, nie rozważaliśmy tego co będzie przekonujące dla zwykłych ludzi, tylko co rzeczywiście zajdzie w realnej gospodarce po nałożeniu danego podatku. Ja nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że ten złożony dedukcyjny łańcuch rozumowania, wyjaśniający niemożność przerzucania podatków na konsumentów, będzie całkowicie niezrozumiały dla laików a tym samym nie będzie stanowić argumentu przeciwko podatkom. Powiem więcej, ja mam problem żeby wytłumaczyć to rozumowanie najlepszym doradcom podatkowym w tym kraju. Generalnie temat relacji zachodzących pomiędzy cenami a kosztami jest co do zasady niezrozumiały dla "nie-austriaków". Przynajmniej takie są moje doświadczenia. Jednakże nie o tym ta dyskusja. Piszesz, że cena dobra zależy od "minimalnych kosztów" jakie trzeba ponieść dla jego wyprodukowania, natomiast ja wyjaśniłem Ci w poprzednim poście, że ten koszt minimalny bierze się z CEN innych DÓBR FINALNYCH oferowanych przez innych przedsiębiorców, którzy również potrzebują danych czynników produkcji (stanowiących koszt). Ergo, to ceny dóbr finalnych determinują koszty ich produkcji a nie na odwrót. Co to znaczy "ludzie byli w stanie płacić"? Jak był kryzys i ceny skakały pod niebiosa to jeden kupił dane dobro a drugi nie, Ty zdajesz się zakładać, że niezależnie od tego jak wysoka będzie cena to popyt konsumentów na dane dobro nie spada, a to błąd. Co do rzadkości i kosztów, to żeby zobrazować Ci brak związku przyczynowego posłużę się przykładem ceny biletu na koncert zorganizowany na stadionie. Koszt wytworzenia każdego z krzesełek na trybunach stadionowych, czy to będą miejsca dolne czy górne jest taki sam, a może nawet koszt wytworzenia tych górnych jest większy. Jednak za miejsce na krzesełkach dolnych musisz zapłacić znacznie wyższą cenę niż za górne. Mimo faktu, że koszty wytworzenia każdego z nich są takie same. Co do marginalnych przedsiębiorców, to podniesienie cen tylko przyśpieszy ich bankructwo bo nie dość, że koszty im się zwiększyły w wyniku nałożenia podatku to dodatkowo sami obniżą sobie przychody podwyższając ceny na swoje produkty. Gdyby bez spadku popytu przedsiębiorcy mogli dać wyższe ceny podnosząc sobie przychody to daliby je od razu bez czekania na nałożenie podatku.

Odpowiedz

Yankes

"Jak był kryzys i ceny skakały pod niebiosa to jeden kupił dane dobro a drugi nie, Ty zdajesz się zakładać, że niezależnie od tego jak wysoka będzie cena to popyt konsumentów na dane dobro nie spada, a to błąd."
Nie, nie, nigdzie nie zakladalem ze popyt jest staly, caly ten przyklad byl w kompletnie innym celu pokazany.
Chcialm pokazac na jego przykladzie jak bardzo duza moze byc cena jednostkowa na pozywienie. Ilosc sprzedanych jednostek pozywienia leci na bleb i szje ale i tak glownie to jest z powodow problemow po stronie podazowej a nie popytowej. Wzorst cen to jest doskonala informacja by wstrzymac sie z konsumpcja ale w przypadku pozywienia nie da sie zmiejszyc tego do zera.
Przychodzi mi teraz na mysl pojecie ceny monopolowej wprowadzone przez Misesa. Jakby ktos mial monopol na produkcje chleba to mogby podniesc cene np. 2 razy a popyt na chleb nie spadl by dyrastycznie.
.

Co do "minimalnej ceny produkcji", jak mamy produkt A gdzie jego cena produkcji to np. 80% ceny sprzedarzy. Teraz gdy na rynek wejdzie nowa firma co dzieki nowej technologi jest w stanie zmijszyc koszty o polowe bez strat na jakosci produktu.
Czyli minimalna cena produkcji zmalala dwa razy. Ta firma teraz moze latwo wygryzsc reszte z rynku przez zmiejsznie o 20-40% ceny. Reszta teraz musi ostro ciac koszty albo wypanie z rynku.
Teraz rozwazy kolejna sytacje, z jakiegos powodu ta nowa firma nie moze dalej produkowac za ta sama cene (urzednicy sie zaczrli czepiac do czegos lub cena nowych materialow produkcyjnych zaczela rosnoc z powodu ich uzycia) wiec podnosza cene. Oczywiscie to nie bedzie bez konsekwecji ale glowna rozncia bedzie np. taka ze wolniej beda sciagac klientow od konkurecji z powodu mniejszej roznicy cen (ignoruje w tym momecie nowych klientow co wczesnije nie kupowali tego rodzaju produktu).
Czyli konkurecja powoduje ze ludzie beda placic mniej niz tyle ile uwazaja ze to dobro jest warte, czyli jak dlugo cena sprzedarzy jest od tego mjesza to glownm czynikkiem ja determinujacym pozostaja minimalne koszty produkcji. Bez konkurecji cena bedzie bliska maksimum tego co ludzie zaplaca za to dobro (i oczywiscie nigdy tego poziomu nie przekroczy).
.

Czyli podsumujac wszystko, zaluzmy ze mamy jedna stala grupe klientow G gdzie wszyscy sa podobni.
Ta grupa G deklaruja cene AC na dany produkt (za wiecej nie kupia), to determinuje ze maksymalna cena produkcji to AK gdzie AK < AC. Teraz firmy sa wstanie wyprdukowac produkt za koszt BK ze BK < AK, dla BK mamy cene sprzedazy BC, gdzie BK < BC < AC.
Gdy na damy rynku jest duza konkurecja to cena rynkowa bedzie bliska BC, gdy bedzie brak konkurecji to cena bedzie bliska AC nawet przy kosztach BK.
I teraz jak wchodzi podatek PP to jak dlugo BC + PP AC to nie da sie przezuc podatku.

Teraz to uogolnimy, spoleczenstwo sklada sie z wielu takich grup (i jedna osoba moze nalezec do kilku), kazda o innych wlasciwosciach.
Gdy mamy dwie grupy G1 i G2 ktore determinuja koszty AK1 i AK2 i ceny AC1 i AC2, oraz gdy BK < min(AK1, AK2) to to rozumowanie ciagle zachodzi jak dla ceny AC = min(AC1, AC2). Gdy mamy kolejna grupe co determinuje koszt AK3 i cene AC3, to gdy AC3 < BC to ta grupa nie bierze udzialu w transakcjach i nie ma wplywu na rozumowanie. Jedyny ciekawy przypadek do rozpatrzenia to gdy AC1 < BC+ PP < AC2 bo tutaj nastepuje zmiana popytu i zaleznie od roznicy w wielkosciach cen i grup G1 i G2 mozemy dostac kompletnie inne odpowiedzi.
.

Teraz bardzo byl bym wdzieczny o wzkazanie konkretengo punktu w moim koncowym rozumowaniu ktore jest niezgodne z szkola Austryjacka albo poprostu z logika.

Odpowiedz

Piotr

"Nie, nie, nigdzie nie zakladalem ze popyt jest staly, caly ten przyklad byl w kompletnie innym celu pokazany.
Chcialm pokazac na jego przykladzie jak bardzo duza moze byc cena jednostkowa na pozywienie. "

Cena jednostkowa na KAŻDE DOBRO może zostać wywindowana do nadzwyczajnych poziomów w zależności od okoliczności. Wystarczy spojrzeć na wszystkie tzw bańki spekulacyjne gdzie chyba najbardziej jaskrawym przykładem jest XVII wieczna niderlandzka tulipomania gdzie za nasiona tulipana (zwykłego kwiatka) ludzie sprzedawali domy, bydło, majątki życia. Jednak z tego w żaden sposób nie wynika, że przedsiębiorca sprzedający tulipany może sobie podnieść cenę sprzedawanych kwiatów tylko dlatego, że mu się koszty zwiększyły a on je chce przerzucić na konsumenta. Cena dobra jest wypadkową podaży tego dobra i popytu na to dobro. Ceny na rynku dążą do swoich maksymalnych poziomów. Na wolnym rynku nawet czysto konceptulanie nie da się odróżnić tzw "zwykłych cen" od "cen monopolowych". Jeśli jakiś przedsiębiorca dostarcza bardzo unikatowej usługi czy produktu i właściwie jest wyłącznym dostarczycielem tego właśnie dobra czy usługi to cena jaką będzie w stanie uzyskać za to dobro będzie względnie bardzo wysoka. Ale to wciąż będzie cena rynkowa wynikająca ze względnie wysokiego popytu i względnie niskiej podaży. Nawet w takiej sytuacji nałożenie dodatkowych kosztów na takiego "monopolistycznego" przedsiębiorcę w żaden sposób nie sprawi, że ludzie nabywający jego dobra polubią je jeszcze bardziej a co za tym idzie per saldo będą skłonni dostarczyć mu jeszcze większych przychodów, którymi on z kolei pokryje sobie ten dodatkowy koszt.

Co do podanego przez Ciebie przykładu to popyt dotychczas rozłożony na całą konkurencję w wyniku obniżenia kosztów i ceny przez jednego z przedsiębiorców spowoduje przekierowanie tego popytu właśnie na niego. On chcąc sprostać temu skokowi popytu na swój produkt będzie musiał zwiększyć podaż swojego dobra. Jeśli tego nie zrobi cena jego dobra mimo niższych kosztów produkcji będzie musiała wrócić do tego wyższego poziomu. Zatem to dopiero zwiększenie podaży dobra spowoduje możliwość obniżenia ceny dla konsumenta. Dla zobrazowania: przyjmijmy, że jestem doradcą podatkowym i świadczę usługi polegające na udzielaniu porad. Dzięki temu, że mam bogatą żonę potentatkę nieruchomości która daje mi biuro bez konieczności płacenia za nie, moje koszty są bardzo niskie względem całego rynku doradców podatkowych, którzy muszą wynajmować biura. To sprawia, że ja mogę uzyskać taki sam dochód brutto jak inni przy znacznie niższych cenach. To z kolei powoduje, że konsumenci przekierowują swój popyt na usługi doradcze z innych doradców na moje usługi. Jeśli ja nie będę w stanie zwiększyć swojej podaży możliwosći udzielania porad to fakt, że mam niższe koszty w żaden sposób nie spowoduje, że oni uzyskają niższą cenę. Przy nie zmienionej podaży rosnący popyt winduje cenę danego dobra do góry do "maksymalnych" rynkowych poziomów. Innymi słowy to dopiero wzrost podaży spowoduje realny spadek cen dla konsumentów.

"Czyli konkurecja powoduje ze ludzie beda placic mniej niz tyle ile uwazaja ze to dobro jest warte, czyli jak dlugo cena sprzedarzy jest od tego mjesza to glownm czynikkiem ja determinujacym pozostaja minimalne koszty produkcji. Bez konkurecji cena bedzie bliska maksimum tego co ludzie zaplaca za to dobro (i oczywiscie nigdy tego poziomu nie przekroczy)."

Na tym etapie zadaj sobie pytanie: a co z kolei determinuje te "minimalne koszty produkcji"?

Jeśli chodzi o tę "symboliczną" część Twojego komentarza, to musisz mi wybaczyć ale przekładanie tego na język naturalny jest dla mnie zbyt kosztowne :) w związku z czym nie wiem o co tam chodzi. Jeśli jest to powtórzenie w innej formie tego co już wyraziłeś to popełniane błędy logiczne są następujące:
1. Celem przedsiębiorców jest maksymalizacja przychodu w związku z czym ustalają oni ceny swoich dóbr na takim poziomie aby zmaksymalizować przychód. Gdyby za pośrednictwem podniesienia cen mogli zwiększyć sobie przychody to by je podnieśli niezależnie od tego czy mają wyższe czy niższe koszty.
2. Jeśli zwiększone koszty po stronie przedsiębiorców pozwalają na podniesienie cen produktów i usług, to należałoby przyjąć, że w ten sam sposób zwiększenie kosztów po stronie konsumentów również powoduje zwiększenie cen pracy (płacy). Ergo, przy założeniu prawdziwości zdania o przerzucalności podatku na konsumentów, konsumenci w myśl tej samej zasady i tak nie ponoszą ciężaru podatku bo też go przerzucają na przedsiębiorców żądając wyższych płac. Suma sumarum każdy przerzuca na każdego czyli nikt nie płaci podatku=absurd.

Co do "nieaustriackości", to jednym z głównych osiągnięć tej szkoły jest właśnie to, że wyjaśniła dlaczego to ceny determinują koszty a nie koszty determinują ceny.

Odpowiedz

Yankes

1) "Celem przedsiębiorców jest maksymalizacja przychodu w związku z czym ustalają oni ceny swoich dóbr na takim poziomie aby zmaksymalizować przychód. Gdyby za pośrednictwem podniesienia cen mogli zwiększyć sobie przychody to by je podnieśli niezależnie od tego czy mają wyższe czy niższe koszty."
.
To jest to co opisalem w zdaniu: "gdy bedzie brak konkurecji to cena bedzie bliska AC nawet przy kosztach BK". Mnie interesuje drugi przypadek gdzy mamy konkurencej czyli minimum dwie firmy co probuja maksymalizowac zyski, jakby obie mialy np. po 50% rynku to zyszki wzieksza sie przez ZMIJSZENIE ceny bo klienic rezygnuja z uslug konkurecji. Jak mozna sprzedawac produkt za X gdy obok jest dokladnie taki sam za X/2?
.
2) "Jeśli zwiększone koszty po stronie przedsiębiorców pozwalają na podniesienie cen produktów i usług"
.
Gdzie takie zalozenie zrobilem w tym przykladzie? Wrecz przeciwnie, od poczatku zakladam ze BK AC to klienci automatycznie rezygnuja z kupna i zysk firmy jest 0. Wiec nigdzie nie zakladam ze moza sobie dowoli cene windowac.

Odpowiedz

idared

Przykład z życia wzięty o tym że to koszty są determinowane przez ceny: "w lipcu ubiegłego roku wystartowali z kampanią
długopisu, jednak po miesiącu postanowili zrezygnować. Cena 99 dol. za sztukę i cel ustalony na 75 tys. dol. okazały się zaporowe, a twórcy rozejrzeli się za sposobami na redukcję kosztów. Na Kickstartera wrócili dopiero 10 stycznia bieżącego roku, a ich produkt błyskawicznie zyskał dużą popularność (...) Do końca akcji jeszcze ponad miesiąc, a licznik lada dzień wskaże dwukrotność docelowej kwoty 30 tys. dol.
Długopisowi nie zaszkodziła nawet cena, ustalona na 69 dol. (+5/15 dol. za wysyłkę)." Cytat ze strony http://balcerzak.gadzetomania.pl/59235,refyne-p1-modularny-dlugopis-z-latarka

Odpowiedz

Piotr

1) rzecz w tym, że na wolnym rynku każde dobro jest konkurencyjne dla każdego. Na wolnym rynku nie istnieje coś takiego jak "negatywny" monopol jednego przedsiębiorstwa. Za każdym razem kiedy przedsiębiorca ustala cenę swoich usług musi brać pod uwagę inne potrzeby, które ewentualny konsument chce zrealizować za pośrednictwem innych dóbr. Dlatego w zakresie cen i przerzucalności kosztów sytuacje tzw konkurencji i tzw monopolu nie różnią się od siebie w istocie a jedynie w ilości.

2) Tym samym uznajesz, że moja teza jest prawdziwa a Twoja fałszywa.

Odpowiedz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.