Może jest to odosobnione wrażenie, natomiast przekonany jestem, że od paru lat nękani jesteśmy, jako społeczeństwo, niekończącymi się wizjami katastrof. Nie dotyczy to tylko tematyki zmian klimatu — każde nowe zdarzenie, powstanie technologii (patrz: Internet, AI) grozić ma apokalipsą i „końcem świata, jakiego znamy”. Jest to tak powszechne, że zdaje mi się, iż jest to formą mody albo wręcz społecznie „oczekiwanego zachowania” — zwłaszcza „w towarzystwie”, aby bać się wszystkiego i wszystkich oraz głośno o tym mówić. Niektórzy głosiciele „bliskiego końca” skłonni są dla głoszenia swojej Złej Nowiny, przyklejać się do asfaltu, nie zyskując posłuchu, a co najwyżej otrzymując gromy wściekłości kierowców i zwykłych ludzi. W sferze gospodarczej, od 1970 r., czyli opublikowania raportu Klubu Rzymskiego Granice wzrostu, straszeni jesteśmy rychłym wyczerpaniem zasobów (zwłaszcza ropy) i zamianą naszego w miarę ułożonego jeszcze świata w uniwersum Mad Maxa.
Wspaniałą odmianą dla owych nastrojów katastroficznych i wiecznego głoszenia, że zaraz „wszyscy zginiemy” jest książka ekonomistów Gale’a L. Pooley'a, Mariana L. Tupy’ego pt. „Superobfitość”. Jak piszą: od XIX w. jest coraz lepiej, jesteśmy zdrowsi, bogatsi, żyjemy w zdrowszym środowisku, potrafimy dostosować się do tych zmian, korzystać z nich i jest olbrzymia szansa, że będzie coraz lepiej, jeżeli tylko sami tego nie zatrzymamy.
Ale czym jest owa „superobfitość”, o której piszą Autorzy? Jest to pojęcie, którym określają oni trwający od XIX w. wzrost technicznej produktywności gospodarek, zwłaszcza świata zachodniego. Przekłada się w sposób oczywisty na obfitość i dobrobyt. Stan superobfitości zachodzi wtedy, gdy wzrost produktywności jest szybszy od wzrostu populacji — co, jak dowodzą Autorzy, właśnie obserwujemy (s. 26). Proces ten trwa zaś od XIX wieku. Autorzy udowadniają ponadto, że wbrew obawom zwolenników Malthusa, czy aktywistom ekologicznym (jak Paul Ehrlich), wzrost populacji wcale nie powoduje spadku obfitości zasobów. Co więcej, przekonują, oni że ze względu na wzrost populacji, który komplementowany jest przez wzrost wiedzy, wynalazczości i globalizację, mamy do czynienia z swego rodzaju procesem „samonapędzającym się”. Oznacza to tyle, że imm więcej ludzi żyje na planecie, tym więcej pomysłów i innowacji mogą wymyślić oraz wprowadzić, co pozwala na bardziej efektywne wykorzystanie posiadanych zasobów i odkrywanie nowych rozwiązan. Dotyczy to zupełnie nieznanych, czy też znanych metod, ale związanych z nimi zasobów nie znaliśmy czy nie mogliśmy efektywnie wykorzystać[1]. Autorzy wyróżniają też dwa elementy, które konieczne są do utrzymania tego wzrostu: są to ludzie (z przyczyn wcześniej wspomnianych) i wolność. Ostatni czynnik przybiera formę nie tylko wolności gospodarczej, czyli wymiany oraz posiadania dóbr, ale też osobistej — wolności słowa, wyznania, sumienia. Zdarzało się bowiem nagminnie w dziejach ludzkości, że nowy wynalazek, choć był przydatny pod względem technicznym, zdawał się naruszać jakieś tabu społeczne, polityczne czy religijne (jak było w przypadku druku, który wymyślony został wpierw Chinach, ale z przyczyn politycznych nie mógł w pełni się rozwinąć w państwie autorytarnym i skostniałym, rozkwitnął zaś w policentrycznej Europie, gdzie cenzura nie była w praktyce możliwa).
Głównym narzędziem analizy, jakim posługują się autorzy jest cena czasowa — będąca wyrazem ceny produktu w godzinach pracy, obliczonej na podstawie przeciętnych wskaźników z nią związanych. Narzędzie to pozwala porównać cenę produktu w czasie, w oparciu o wspólny mianownik godzin pracy, co uwzględnia nie tylko poziom inflacji, ale też produktywność, która jest odzwierciedlona tak w cenie produktu (zgodnie z zasadą popytu i podaży — jeżeli dobra jest więcej to, przy pozostałych warunkach niezmienionych, jest ono tańsze), jak i w płacy godzinowej. Dla przykładu, jeżeli jakieś dobro kosztowało w 2000 r. 5 zł, a w 2024 10 zł, widzimy wzrost ceny nominalnej, co może sugerować spadek dostępności dobra albo spadek siły nabywczej pieniądza, co jednak samo w sobie daje jednak dość ograniczone informacje. Jeżeli jednak wiemy też, że w tym okresie przeciętna płaca godzinowa wzrosła (powiedzmy) z 10 zł do 30 zł, to cena realna dobra spadła, i o ile w 2000 r. za godzinę pracy można było kupić 2 sztuki dobra, w 2024 r. są to już 3 sztuki. Narzędzie to uwzględnia więc nie tylko zmianę podaży pieniądza, ale zmianę produktywności. Poza tym narzędziem, autorzy odwołują się do przemyśleń ekonomistów Juliana Simona, Deirdre McCloskey oraz Joela Mokyra — wiodących badaczy historii gospodarczej i przyczyn innowacyjności.
Wydawcą książki jest Freedom Publishing, czyli dawne wydawnictwo Fijorr, obecnie pod kierownictwem Krzysztofa Zubera. Wydawnictwo to dobrze znane jest z wydawania pozycji dotyczących myśli libertariańskiej i teorii ekonomii, zwłaszcza szkoły austriackiej. Nie dziwi więc ta pozycja w jego ofercie, a wręcz przeciwnie — cieszy, że po ok. roku od wydania książki po angielsku, polski czytelnik może zapoznać się z nią w języku ojczystym. Tłumaczem książki jest dr Stanisław Wójtowicz, dobrze obeznany w literaturze ekonomicznej i libertariańskiej, co jest wyborem trafnym, tym bardziej że nie jest to jego pierwsze tłumaczenie w zakresie ekonomii i myśli liberalnej[2].
Sama lektura jest łatwa, przyjemna i szybka, co jest ważne w przypadku liczącej ponad 500 stron „grubej cegły”. Za jakość i łatwość czytania tłumaczonej książki odpowiadają zawsze zarówno autorzy jak i tłumacz, tak więc, Panowie, chapeau bas, książkę pochłonąłem szybciej, aniżeli myślałem, że mi to zajmie! Przyznaję jednak — dla Czytelników nieprzyzwyczajonych, tak jak ekonomistów do analizy tabelek i danych, których w książce jest niemało, czytanie może zabrać trochę więcej czasu, niż Czytelnikom bardziej „wyrobionym”. Choć wykresów jest dużo, nie są one na szczęście przytłaczające oraz są intuicyjne w odbiorze i analizie.
W zakresie korekty oraz estetyki książki, należy wspomnieć, że pozytywnie zwraca uwagę okładka książki — minimalistyczna, oparta o dwa kolory, zielony i żółty (z białymi napisami). Korekta jest poprawna i nie stwierdziłem w trakcie lektury rzucających się w oczy błędów czy niedopatrzeń. Jest to zawsze warte uwagi i pochwały, gdyż niestety, w ostatnich latach nie jest to już norma w wydawanych w Polsce pracach.
Autorzy książki, co może być paradoksem, nie odkryli czegoś, czego jako ludzkość nie wiedzieliśmy. Użyli jednak tej wiedzy w sposób dotychczas rzadko spotykany, w Polsce zaś jeszcze rzadszy. Dla przykładu, podawane przez nich przykłady — zakład Simona i Ehrlicha, wykres „kija hokejowego” pokazujący niesamowity wzrost dobrobytu po 1750 r., kompletne niesprawdzenie się katastroficznych prognoz Raportu Klubu Rzymskiego — nie są niczym nowym. Co więcej, można spotkać je w ramach edukacji akademickiej, jeżeli tylko mamy do czynienia z dobrym wykładowcą (w przypadku Autora recenzji, takim wykładowcą był śp. prof Witold Kwaśnicki), pisze też o nich m.in. Thomas Sowell. Wykonali jednak olbrzymią pracę faktograficzną, zbierając te przykłady, omawiając je przystępnym językiem i pokazując, jaki mają one wpływ na naszą rzeczywistość.
Tak samo — zastosowana przez nich metoda liczenia rzeczywistego kosztu dobra, znanej jako „cena czasowa” — jest bardzo starym „wynalazkiem”, używanym już co najmniej przez Davida Ricardo. Co istotne, stanowi ona też element nauczania akademickiego (sam Autor opowiadał o niej studentom wielokrotnie na zajęciach z makroekonomii). Innowacją Pooleya i Tupy’ego — w rozumieniu rynkowym i Schumpeterowskim — jest zebranie danych o cenach dóbr, średnich zarobkach, stopie inflacji w czasie, przeanalizowanie ich w ramach podejścia Ricardiańskiego a następnie przedstawienie w sposób jasny i przystępny (by nie powiedzieć, „łopatologiczny”, i w tym przypadku jest to komplement) dla zainteresowanego laika, także w sposób graficzny.
Dlaczego jest to ważne? Dlatego, że ze względu na nie intuicyjność oddolnego mechanizmu gospodarki rynkowej[3] tylko taki sposób przedstawienia wiedzy jest w stanie trafić do szerszych mas, a przede wszystkim, poruszyć nie tylko umysły, ale i serca. Dość wspomnieć, że w mojej opinii, Autorzy wywiązali się z tego zadania idealnie i szczególnie należy docenić ogrom pracy w to włożony. Zadanie jest to tym trudniejsze, gdyż jesteśmy nieustannie bombardowani katastroficznymi prognozami dotyczącymi przyszłości o różnym stopniu wiarygodności, wedle których „zaraz wszyscy zginiemy”. Z danych Pooleya i Tupy’ego wyłania się prognoza optymistyczna, ale przede wszystkim — realna. Choć jest ona oparta na pewnej ekstrapolacji — czyli założeniu, że procesy jakie wystąpiły, będą trwać nadal — ekstrapolacja ta nie jest nieprawdopodobna i broni się m.in. przed zarzutem zanieczyszczenia środowiska czy wyczerpania zasobów. Jak bowiem wskazują, im bogatsze społeczeństwo, tym bardziej zwraca uwagę na środowisko a jednocześnie im bogatsze ono jest, tym szerzej może ono działać na jego rzecz.
Ważne jest też ujęte w zakończeniu przesłanie — by utrzymać wzrost gospodarczy, musimy — może nawet bardziej niż zwiększać wielkość populacji — zapewnić wolność myśli[4] oraz wolność gospodarowania i handlu, by nowe pomysły mogły być weryfikowane przez procesy rynkowe — jedyne zdolne to rzeczywistego określenia wartości wynalazków. Warto, w kontekście wolności słowa i myśli, zwrócić uwagę na strony 399-403, na których Autorzy opisują dyskryminację, niekoniecznie zawartą w prawie stanowionym a raczej w instytucjach, osób ekscentrycznych a zdolnych, niejednokrotnie z Zespołem Aspergera czy autyzmem wysokofunkcjonującym. Osoby takie nie zawsze potrafią „być miłe” (mówią co myślą, a nie co powinno się mówić) oraz odczytywać konwencje społeczne, które choć ważne, nie zawsze są ważniejsze od innowacji, które takie osoby mogą zaproponować. Choć jest to przypadek skrajny, wskazuje mocno, że stopień, w jakim będziemy tolerować nieszkodliwy (nieagresywny) ekscentryzm oraz nietypowe poglądy, nie tylko „aspergerów”, będzie miał kluczowe znaczenie dla fermentu intelektualnego przynoszącego obfitość dóbr. Bez tego fermentu skończymy tak jak Chiny w średniowieczu — w marazmie i stagnacji. „Poprawność polityczna”, regulowanie każdej sfery życia społecznego, czy kary za rzekomą „mowę nienawiści” bądź „obrazę uczuć” religijnych i wszelakich innych mogą mieć w perspektywie lat odwrotny skutek, przypominający raczej działania luddystów, aniżeli zwolenników postępu ludzkości[5].
Podsumowując, książkę można z całym sercem polecić jako wartą lektury. Zbliżająca się jesień jest okresem, kiedy pod kocem i z jakimś gorącym napojem warto sięgnąć po jakąś mądrą książkę. „Superobfitość” może jak najbardziej być jedną z nich. Gwarantuje ona bowiem, że spędzimy godziny na wartościowej lekturze!
Źródło ilustracji: wydawnictwofp.pl