Wprowadzenie
Od ostatnich kilku lat w opisie polityki czy zmian społecznych, zachodzących w naszym kraju, używa się pojęcia „polaryzacji politycznej” czy „polaryzacji społecznej”. Owa polaryzacja, jakkolwiek nie dookreślać ją przymiotnikowo, wychodzi na czoło problemów trapiących nasz kraj.
Jednak wraz z diagnozami, podawane są też różne recepty na „depolaryzację”, przykładowo: obniżenie emocji, dialog, ważenie racji i interesów stron. Odnosić się do nich nie zamierzam, a raczej przytaczam je jako punkt odniesienia. Zastanawia jednak fakt inny — procesy te nie zaszły wczoraj, trwają od dłuższego czasu. Powstaje więc pytanie — czy istnieją jakieś elementy instytucjonalne obecnego demokratycznego systemu politycznego, dopuszczającego pewien poziom konfliktu, które powodują zaostrzenie walki politycznej?
Sądzę, że w rozważaniu powyższego pomija się aspekt tego, czym w istocie jest demokratyczne stanowienie prawa w społeczeństwie zróżnicowanych jednostek, oraz jakie bodźce dla jednostki ów system generuje. Celem niniejszego artykułu nie jest więc rozpatrywanie wszystkich przyczyn tego procesu — pamiętając, że procesy społeczne rzadko są wywoływane przez jedną przyczynę — a wskazanie na pewną z nich, o której rzadko (moim zdaniem) się mówi, i która jest immanentna dla naszego systemu politycznego.
Wyjść należy jednak od definicji. Ze względu na wielość definicji, pojawiających się w literaturze, oraz nie do końca precyzyjne powszechne użycie tego terminu, pozwolę sobie na potrzeby niniejszego felietonu skorzystać z definicji roboczej[1]. W ramach definicji polaryzację polityczną traktować zamierzam jako zjawisko polegające na wyłonieniu się w społeczeństwie szeregu (co najmniej dwóch) stronnictw politycznych i kulturowych, rywalizujących ze sobą w sferze politycznej. Wraz z trwaniem tej rywalizacji, ulega ona zaostrzeniu, co ma swój wyraz m.in. w języku debaty (szersze użycie argumentacji ad personam), propozycjach politycznych, idących zazwyczaj w kierunku odgórnej regulacji życia publicznego wedle jakiejś doktryny albo światopoglądu (co motywowane jest m.in. chęcią ochrony jakiś wartości przed kimś lub czymś), a przede wszystkim, w pojawieniu się przekonania, że pozwolenie na dojście „drugiej” stronie do władzy będzie swoistym „małym końcem świata”.
Libertarianizm, społeczeństwo, res publica.
Libertarianin spogląda na rzeczywistość społeczną w sposób zupełnie odmienny od przyjętego w ramach scentralizowanych tworów politycznych. Docenia różnorodność jednostek oraz celów, a także szanuje (choć niekoniecznie akceptuje, szacunek wyraża zaś w poszanowaniu własności i integralności fizycznej) każdy z nich, o ile cel ten nie wiąże się on z inicjacją fizycznej agresji przez osoby trzecie. Popiera zatem warunki umożliwiające harmonijny rozwój społeczny. W społeczeństwie libertarianin widzi nawet nie tyle rynek czy relacje biznesowe — co często zarzucają nam przeciwnicy, sprowadzający libertarianizm do zastąpienia różnorodności motywacji ludzkich celami homo oeconomicus — a przede wszystkim sieć relacji o charakterze dobrowolnym, powstałych oddolnie między jednostkami chcącymi takowe relacje zawrzeć. Wspomniany rynek jest tylko i wyłącznie jednym z przykładów tak powstałego porządku spontanicznego, niekierowanego przez nikogo, a jednak takiego, który współtworzy każdy z nas.
Ale takich porządków spontanicznych jest mnóstwo — dość wymienić tu prawo, relacje międzynarodowe, zwyczaje i kulturę, czy język. Tak spontanicznie powstały porządek swoje normy kreuje poprzez kolejne iteracje relacji — wraz z każdą relacją czy kontaktem, tak udanym, czy nieudanym, korzystnym czy niekorzystnym, powolnie dostosowuje się on do zmieniających się warunków — prowadząc do powstania harmonii celów, o jakiej pisał pięknie Fryderyk Bastiat w Harmoniach Ekonomicznych, dzięki którym społeczeństwo poprzez autonomiczne, ale niekoniecznie atomistyczne, jednostki może osiągać swoje cele. Relacje społeczne z perspektywy libertariańskiej są więc pokojowe, będąc grą o sumie dodatniej — w której co do zasady każdy zyskuje, choć niekoniecznie każdy tyle samo.
Tu też można szukać przypisywanego libertarianom zdania Margaret Thatcher, że w ich mniemaniu nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo — nie oznacza ono bowiem w swej pierwotnej intencji odrzucenia społeczeństwa jako takiego, ale rozumienie go jako instytucję społeczną (albo zestaw instytucji społecznych), charakteryzowaną przez swoją funkcję, a nie cel czy celową konstrukcję, tak jak rozumie się każdy porządek spontaniczny. Stąd instytucja ta nie posiada osobnych praw, które można by zestawić z prawami jednostkowymi — choć, co warto podkreślić, zdecydowanie ma dla libertarian wartość. Nie posiada natomiast podmiotowości prawnej, a więc uczestnictwo w niej nie rodzi praw i obowiązków oprócz tych wynikających z dobrowolnych umów zawartych z jednostkami czy grupami jednostek.
Autonomia jednostki nie oznacza, jak już wspomniałem, atomizmu jednostki — wręcz przeciwnie, jak wskazywał Rothbard, przyczyna, dla której potrzebujemy uszanowania rozumowo ujętych praw jednostkowych, w szczególności praw własności, wynika z społecznego charakteru jednostki. Robinson Crusoe nie potrzebuje, żyjąc sam na bezludnej wyspie, żadnych praw, trybunałów, instytucji[2]. Tylko i wyłącznie w ramach społeczeństwa (choćby dwóch osób) problem, jakim jest immanentna rzadkość dóbr, przy nieskończoności potrzeb i celów jednostki przez nie rozwiązywanych, zaistnieje. Tak samo tylko w takiej sytuacji — społecznej — istnieje problem definicji własności.
Dobra ekonomicznie nie są tylko i wyłącznie dobrami konsumpcyjnymi czy usługami kojarzonymi z wymianą gospodarczą, jak np. żywność w sklepach, wykorzystywana przez skończoną liczbę konsumentów, najczęściej jednego. Istnieją też dobra z których korzysta potencjalnie nieograniczona liczba konsumentów — przez główny nurt ekonomii kwalifikowane autorytatywnie jako dobra publiczne. Dobrami uznawane za publiczne, a przez to rzekomo niemogące być produkowane rynkowo, są m.in. drogi czy bezpieczeństwo[3].
Jak najbardziej w takim rozumieniu prawo dobrem ekonomicznym może być porządek prawny. Zdecydowanie jednak, nie jest to prawnodogmatyczne ujęcie tego, czym ono jest ani jak podchodzą do niego prawnicy. Spójrzmy jednak na to w nieco inny sposób: prawo rozwiązuje problem poprzez ograniczenie niepewności oraz konfliktów w ramach kontaktów międzyludzkich, można wykazać wręcz skuteczność konkretnych systemów prawnych w rozwiązywaniu poszczególnych problemów, co robione było m.in. dla systemów common law i prawa stanowionego (kontynentalnego). Prawo, a konkretnie systemy prawne, są też jak najbardziej poszukiwane przez inwestorów jako czynnik wpływający na to czy inwestycja w ogóle zajdzie w danym regionie. Można jak najbardziej, patrząc przez ten pryzmat, patrzeć na sferę publiczną jak na dobro — a właściwie dobra ekonomiczne. W tym przypadku, prawo, a właściwie jego wykonywanie, ma charakter usługi, która ma wartość, może zostać wyceniona, a co najważniejsze — może istnieć w wielu wariantach, zaspokajając gusta różnych konsumentów. Skoro jednak dobro to wymaga skorzystania z kapitału i pracy konkretnych osób, musi mieć charakter dobra rzadkiego. W żadnym wypadku więc prawo (i związanie z nim usługi jak sądownictwo, ochrona) nie może być określone jako dobro publiczne, które może być w sposób nierywalizacyjny konsumowane przez wiele (potencjalnie — nieskończoność jak w przypadku np. fal radiowych) jednostek jednocześnie — sędzia może w ciągu godziny przeprowadzić ograniczoną ilość czynności, policjant może patrolować osobiście tylko jedną ulicę. Już sam ten fakt podkreśla, że mamy w danym przypadku do czynienia z dobrem, które podlega podobnym zasadom, jak każde inne[4].
Jakie wynikają z tego konsekwencje z perspektywy teorii libertariańskiej? Cały system polityczny naszego państwa, określany republiką (res publica), a więc rzeczą wspólną, opiera się na zaprzeczeniu wspomnianej wcześnie ekonomicznej prawdy[5]. Ilość celów, jakie każdy człowiek chce osiągnąć, jest nieskończona — podobnie metody ich osiągnięcia. Zasoby zaś są skończone — należy więc ustalić zasady posługiwania się dobrami, aby uniknąć konfliktów. W przypadku jednak systemu republikańskiego, przyjmujemy system własności wspólnej wszystkich wymienionych wyżej dóbr (czyli prawa, infrastruktury, obrony narodowej, usług policyjnych — wszystkie szeroko rozumiane dobra publiczne). Zamiast więc likwidować immanentne konflikty, wynikające z braku ustalenia zasad posługiwania się rzadkimi dobrami, konflikty są wręcz generowane. Biorąc zaś pod uwagę, że polityka, rozumiana jako proces wpływania i uzyskiwania dostępu do dóbr publicznych na rzecz swoją, swoich stronników czy elektoratu, jest traktowane jako zło konieczne, ale bezalternatywne — konfliktom nie będzie końca. Warto tu podkreślić, że z perspektywy grupy starającej się uzyskać władzę, większość trzeba czasem „pozbierać”, oferując tak transfery ekonomiczne, jak i koncesje o charakterze prawnym, nie będące typową redystrybucją, co określane jest mianem pogoni za rentą.
O ile więc w ostatecznym rozrachunku rządzi jakaś grupa, i uzyskuje władzę dzięki poparciu większości, to tworzona jest ona poprzez odwołanie się do silnie zmotywowanych mniejszości. Przykłady empiryczne? Na przykład rolnicy, górnicy, nauczyciele (a konkretniej — związki zawodowe poszczególnych profesji), środowiska światopoglądowe (progresywne, pro-life, itp.). W ten właśnie, relatywnie prosty, acz nie zawsze uświadomiony sposób, mniejszość może narzucić, w pewnych okolicznościach, swoje poglądy oraz interesy ekonomiczne na całość populacji — choć konieczna jest milcząca zgoda albo kooperacja środowisk tworzących razem większość.
Tu pojawia się szczególna rola prawa — jako dobro ekonomiczne, ma ono także charakter publiczny — tzn. zakłada się, że musi być dostarczane przez państwo poprzez uzyskiwanie środków z podatków (czyt. grabieży). W momencie, gdy system legislacyjny zostaje zdobyty w wyniku wyborów parlamentarnych, przez którąś z frakcji, w sposób oczywisty będzie ono kształtowane na jej rzecz. Sprawa nie dotyczy jednak tylko transferów ekonomicznych, redystrybucji, o której często wspominają libertarianie, jak np. Hans-Hermann Hoppe, ale także ustalania zasad życia społecznego a następnie ich egzekucji.
W ramach systemu państwowego — nawet tego najbardziej liberalnego — koszty egzekucji prawa (szczególnie działalności policji) są eksternalizowane na całą podporządkowaną państwu ludność. O ile może mieć to dość minimalne (acz niepomijalne) znaczenie w przypadku zasad chroniących własność obywateli (np. kradzież itp.), sprawa ma się zupełnie inaczej w przypadku zasad o charakterze obyczajowym, niedotykających inicjacji agresji, jak np. korzystanie z narkotyków czy głoszenie poglądów politycznych. Dlaczego? Dlatego że osoba niezgadzająca się z panującymi regulacjami ponosi podwójny koszt: raz egzekucji prawa w ogóle, w podatkach, oraz drugi raz, niepodporządkowania się nakazowi władz. Osoba popierająca ów system ponosi tylko zwyczajny koszt podatkowy. Trudno więc w takim przypadku uznawać, że ofiarę tak stworzonej normy prawnej łączy z stronnictwem panującym i jego zwolennikami cokolwiek innego niż głęboka antypatia. Która nie może pozostać bez odzwierciedlenia w wyborach.
Ale problem na tym się nie kończy. Wraz z postępem systemu demokratycznego, co widoczne jest szczególnie na przestrzeni ostatnich stu lat, zakres interwencji państwa zwiększa się — od ok. 5% (bądź mniej w przypadku USA) do ponad 30% produktu krajowego brutto, a w przypadku niektórych państw dobrobytu aż do 50-60% PKB[6]. Ponadto zauważalny jest od tego okresu trend regulowania każdej sfery życia. Jak to głosi feministyczny slogan, personal is political, wszystko jest polityczne — i w ramach demokracji znajduje to odzwierciedlenie nie tylko w kwestiach interesujących lewicę[7].
Odpowiedzią państwa na takie hasło może być tylko i wyłącznie więcej legislacji — o wybitnie paternalistycznym charakterze. Tylko na przykładzie polskim, jakim są kompetencje rodziców albo sprawy, w których odwołano się do argumentu „ochrony dzieci”: Państwo w ciągu ostatniej dekady zdecydowało się regulować tak „istotne społeczne rzeczy”, jak sprzedaż słodyczy w szkole, sprzedaż napojów słodkich (w którą „uderzono” podatkiem cukrowym), zakazać nowych syntetycznych narkotyków (tzw. dopalacze, powstałe w wyniku państwowej prohibicji naturalnych), zakazać sprzedaży nieletnim napojów energetycznych o pewnej zawartości kofeiny i tauryny oraz kilkukrotnie próbowało uregulować treści, jakie dzieci (i dorośli) widzą w sieci (i nic nie wskazuje by próby te zostały zakończone). Ostatnimi czasy obiektem zainteresowania rządu zostały jednorazowe papierosy elektroniczne. Wszystko to, jakby dzieci, doprawdy, nie miały swoich rodziców, którzy są za nie odpowiedzialni, a ludzie dorośli nie byli na tyle odpowiedzialni, by pozwolić im wybierać i ponosić konsekwencje swoich czynów. Widać więc, na tak wąskim przykładzie, że państwo paternalistycznie wchodzi w kompetencje rodziców i mówi dorosłym ludziom, jak mają żyć. A jest to tylko wierzchołek regulacyjnej góry lodowej. Oddajmy na moment głos Hansowi-Hermannowi Hoppe:
Demokratyzacja prawa i wymiaru sprawiedliwości (…) doprowadziła do coraz większego zalewu przepisów. (…) Typowym przykładem może tu być pochodzące z 1994 roku wydanie Code of Federal Regulations, rocznika, który jest kompendium wszystkich obowiązujących regulacji rządu. Składa się on z 201 tomów, które zajmują około 9 metrów półek. Sam indeks kodeksu liczy sobie 754 strony. Kodeks zawiera regulacje dotyczące produkcji i dystrybucji niemal każdej rzeczy, którą można by sobie wyobrazić, od selera naciowego, poprzez grzyby, melony, rzemyki do zegarków, oznaczenia opakowań żarówek, bieliznę, skoki spadochronowe, produkcję żelaza i stali, przestępstwa o podłożu seksualnym w miasteczkach uniwersyteckich, po sposób przyrządzania plasterków cebuli — stanowiąc przejaw niemal totalitarnej władzy demokratycznego rządu.[8]
Tak więc prawodawstwo demokratyczne — które ze względu na swój totalizm Hoppe określa jako perwersję prawa — charakteryzuje się inflacją w sposób bardzo podobny do inflacji monetarnej, czyli poprzez spadek jakości prawa i wzrost jego objętości[9]. I choć czynników na to wpływających jest więcej, chęć narzucenia drugiej stronie sporu politycznego czy kulturowego swoich idei ma tu swoją cegiełkę.
Widać zatem, że w ramach ustroju republikańskiego, gdzie dosłownie wszystko może stać się przedmiotem walki politycznej, słowa przypisywane Markowi Twainowi, że niczyje zdrowie, wolność, ani mienie nie jest bezpieczne, kiedy obraduje Parlament, nie mogą być bliższe rzeczywistości[10]. O ile system republikański nie musi być totalitarny, z pewnością w obecnym wykonaniu w ramach demokracji liberalnej ma on charakter wszechobejmujący (totalny) w zakresie swojej regulacji. Ograniczenia konstytucyjne, zwłaszcza art 31. ust. 3 Konstytucji RP pozwalają na tak szeroką interpretację dozwolonych form ingerencji, że trudno nie uznać go za klucz-wytrych do naszych wolności.
W momencie, gdy każda dziedzina życia może być regulowana przez państwo, dziwi mnie osobiście, czemu zastanawiamy się, że polaryzacja zaszła — powinniśmy zastanawiać się, dlaczego zaszła tak późno i nie jest jeszcze większa. Jeżeli bowiem co cztery lata następuje plebiscyt co do tego, kto będzie potencjalnie decydował o naszym życiu, a Konstytucja właściwie rządzących nie krępuje, dlaczego dziwimy się, że walka polityczna eskaluje? Jak pisał proroczo w 1869 r. — czyli na wiele lat przed obecną „polaryzacją”, a kilka po wojnie secesyjnej — klasyk libertarianizmu, prawnik Lysander Spooner:
(…) trzeba wziąć pod uwagę to, że człowiek nawet i bez spytania go o zgodę jest otoczony przez rząd, któremu nie może stawić oporu; rząd, który zmusza go do płacenia pieniędzy, świadczenia usług i zrzeczenia się korzystania z wielu naturalnych praw, pod groźbą ciężkich kar. Widzi on też, że inni ludzie do praktykowania tej tyranii nad nim używają głosowania. Widzi on dalej, że jeśli sam użyje głosowania, będzie miał pewną szansę uwolnienia się od tyranii innych przez poddanie ich swej własnej. W skrócie, znajduje się on — bez swej zgody — w takiej sytuacji, że jeśli użyje głosowania, może stać się panem, jeśli zaś go nie użyje, musi pozostać niewolnikiem. I nie ma żadnej alternatywy poza tymi dwiema możliwościami (pogrubienie własne — JJ). W samoobronie próbuje tej pierwszej. Jego przypadek podobny jest do przypadku człowieka, który został zmuszony do udziału w bitwie, gdzie musi albo zabijać innych, albo zostać zabitym samemu. Nie można na podstawie tego, że próbuje w niej odbierać życie przeciwnikom, by ocalić własne wnioskować, że bitwa jest wynikiem jego własnego wyboru. To samo z walką przy pomocy kartki do głosowania — która jest po prostu namiastką kuli — nie można tylko z tego powodu, że ktoś używa głosowania do samoobrony wnioskować, że przystąpił do tej walki dobrowolnie, że dobrowolnie wystawia wszystkie swe naturalne prawa przeciwko prawom innych na ryzyko porażki lub zwycięstwa prostą siłą liczb.[11]
Postulaty pozytywne
Nie jest dobrze, gdy w celu rozwiązania problemu, wywołanego przez jakąś instytucję, proponujemy rozszerzyć zakres jej działania. I nie inaczej jest w przypadku systemu demokratycznego, który powyższe problemy generuje, a nie rozwiązuje. Co jest więc postulatem pozytywnym libertarianizmu?
Nie będzie to nawoływanie do „zasypywania politycznych podziałów” — o ile różnice poglądów są dla libertarian tylko reprezentacją różnorodności ludzi, nie są one same w sobie niebezpieczne, do momentu przynajmniej, kiedy podzielone stronnictwa nie muszą dzielić wspólnie jakiegoś państwowego „tortu” — szkolnictwa, systemu podatkowego itp. Nie trzeba więc ich per se zasypywać — część różnic wynika z genetyki, a część z wychowania. W pierwszej kolejności warto by jednak ich nie wykopywać — przeregulowaniem każdej sfery życia, redystrybucją i populistyczną legislacja.
Rozwiązaniem idealnym byłoby, jak wskazał M. Rothbard w artykule Dekompozycja państwa narodowego, wyłonienie się w wyniku konsekwentnej decentralizacji wielu niezależnych osiedli, społeczności, regionów, państw-miast, nieruchomości, w których ludzie sami ustalaliby zasady prawne, jakie ich obowiązują. Zasadami kontaktów poza tymi społecznościami, zgodnie z prawem naturalnym, rządziłyby zasada nieagresji, dotrzymywania zawartych umów (pacta sunt servanda) i rekompensaty w momencie naruszenia własności albo ciała. Rothbard opisuje ów system w następujący sposób:
W warunkach całkowitej prywatyzacji wiele lokalnych konfliktów i problemów (…) byłoby porządnie rozstrzyganych. Gdzie każdy lokal i dzielnica byłby własnością prywatnych firm, korporacji lub społeczności kontraktowych (wynikających z umowy), tam królowałaby prawdziwa różnorodność, w zgodzie z preferencjami każdej ze społeczności. Pewne dzielnice byłyby etnicznie lub gospodarczo zróżnicowane, podczas gdy inne byłyby etnicznie lub gospodarczo homogeniczne. Pewne lokalne społeczności pozwalałyby na pornografię lub prostytucję, narkotyki lub aborcję, a inne zakazałyby jednej lub wszystkich wymienionych. Zakazy nie byłyby narzucane przez państwo, ale byłyby zwykłymi wymaganiami pobytowymi lub względem użytkowania ziemi należącej do członka danej społeczności. Podczas gdy etatyści, których aż swędzi, by narzucać swoje wartości wszystkim innymi byliby zawiedzeni, każda grupa lub grupa interesu miałyby przynajmniej satysfakcję z życia w dzielnicach z ludźmi, którzy podzielają ich wartości i preferencje. Chociaż własność dzielnicy nie doprowadziłaby do Utopii i nie byłaby także panaceum na wszystkie konflikty, to dostarczyłaby przynajmniej „drugiego z najlepszych” rozwiązania, które większość ludzi zapewne chciałaby akceptować.[12]
Truizmem byłoby jednak stwierdzenie faktu niemożliwości realizacji tego stanu rzeczy w najbliższym (3-5 lat) czasie. Dlatego, krótkoterminowo, można zaproponować następujące zmiany o charakterze bardziej pragmatycznym, będące jednak do wykonania przy chociaż minimalnej zgodzie na to, że się fundamentalnie nie zgadzamy:
- Zdecentralizowana Polska kilkudziesięciu kantonów — jak wskazali (choć nie aż tak radykalnie), niekoniecznie libertariańscy[13] autorzy książki Umówmy się na Polskę, nie ma żadnego fundamentalnego powodu, który wymuszałby to, że na Dolnym Śląsku prawo musiałoby dokładnie być takie samo, jak na Mazowszu czy Pomorzu. Każda z populacji w danych regionach różni się kulturowo, a nawet językowo i dialektalnie, czymś oczywistym, nie zaś aberracją, byłoby pozwolenie im na regulowanie ich spraw, takich jak edukacja, służba zdrowia, czy wręcz, do pewnego stopnia, prawo cywilne i karne oraz podatki, przez lokalne sejmiki wojewódzkie. Rozważyć można by w takim przypadku zwiększenie liczby województw, przy likwidacji powiatów, by uwzględnić pewne różnice kultury i poglądów między większymi miastami a regionami w jakimi się znajdują (co pokazuje m.in. przykład Warszawy i Mazowsza). Pozwoliłoby to na przeniesienie środka ciężkości sporu politycznego na poziom lokalny, pozostawiając przy rządzie centralnym kwestie polityki zagranicznej i obronności.
- Wprowadzenie większości 75% posłów i senatorów do przegłosowywania aktów prawnych dotyczących zmiany Konstytucji oraz zmian norm prawnych w zakresie prawa podatkowego i karnego oraz ograniczeń praw i wolności obywatelskich — dziedziny te, jako najbardziej narażone na populizm prawny, powinny być chronione przed lekkomyślną zmianą prawa motywowaną kampaniami wyborczymi. By zmiany dotyczyły spraw, w których konsensus co do zmian jest szeroki i jest jednocześnie wynikiem dialogu, warto rozważyć wprowadzenie takiego progu. A jeżeli próg nie został osiągnięty, najwidoczniej zmiana prawa nie była taka kluczowa…
- Wprowadzenie zasady jednomyślności decyzji Sejmu i Senatu w procesie legislacyjnym — do przegłosowania aktu prawnego konieczna byłaby w danym momencie zgoda obydwu izb. W chwili obecnej nie jest niestety traktowany jak izba równorzędna i nie jest w stanie „wetować” decyzji Sejmu sprzeciwem wobec procedowania ustawy. Wskazane jest więc wprowadzenie do procesu legislacyjnego znanej z Kongresu USA zasady jednomyślności dwóch izb, dzięki której poprzeć jednobrzmiący projekt ustawy musiałby zarówno Sejm, jak i Senat, a żadna z izb nie byłaby silniejsza od drugiej. Rozważyć można by także zmianę ordynacji wyborczej, która pozwoliłaby uczynić z tej izby organ nie tylko namysłu, ale i reprezentacji województw.
Ale fundamentalną zmianą, jaka musiałaby zapanować, by uzyskać jakikolwiek spokój społeczny to wcale nie zmiana prawna! Nie musi być to też dialog. Byłaby to zmiana polegająca na powszechnym uznaniu zasady mind your business przez społeczeństwo i w konsekwencji polityków oraz organy państwa — czyli przekonania, że dopóki ktoś nie narusza czyjegoś ciała lub własności swoim działaniem bez zgody tej osoby, to co robi w życiu może być przedmiotem oceny i oburzenia, ale nie akcji legislacyjnej czy przemocy, także kierowanej niejednokrotnie ze strony organów państwowych. Posprzątajmy wpierw we własnym pokoju, parafrazując Jordana Petersona, zanim zechcemy „sprzątać” życie innych. A najlepiej pozwólmy, by każdy robił to samemu.
Autor chciałby podziękować dr. Krzysztofowi Turowskiemu i dr. Norbertowi Slenzokowi za zapoznanie się z pierwotną wersją eseju i cenne rady udzielone podczas pisania tekstu.
Źródło ilustracji: pixabay