Autor: Dawid Megger
Opracowana w latach 30. XX wieku przez Simona Kuznetsa miara wielkości gospodarki, znana dziś jako PKB (Produkt Krajowy Brutto), stała się standardowym narzędziem służącym do porównywania produktywności gospodarek w czasie (wzrost gospodarczy) i przestrzeni (państwo do państwa). Co ciekawe, Kuznets był zarazem zwolennikiem makroekonomicznej teorii Johna Maynarda Keynesa, który przesunął punkt ciężkości debaty o polityce gospodarczej z „równowagi budżetowej” do „równowagi makroekonomicznej”, co zrewolucjonizowało świat polityki i ekonomii. Jak stwierdził brytyjski polityk, Hugh Dalton:
Nowe podejście do polityki budżetowej zawdzięcza więcej Keynesowi niż komukolwiek innemu. Dlatego słuszne jest, by mówić o „rewolucji keynesowskiej”. […] Możemy teraz uwolnić się od starej i wąskiej koncepcji równoważenia budżetu – niezależnie od [rozpatrywanego] okresu – i zwrócić się ku nowej, szerszej koncepcji równoważenia całej gospodarki. (Dalton, 1954, s. 221; cyt. za: Buchanan & Wagner, [1970] 2000, s. 10)
Friedrich Hayek oraz inni austriaccy ekonomiści wylali morze atramentu w celu wykazania, dlaczego makroekonomia keynesowska prowadzi na manowce. Wykazali, że jej implementacja musi skutkować cyklami koniunkturalnymi i zaburzaniem struktury produkcji ze wszystkimi tego konsekwencjami: bezrobociem, konsumpcją kapitału, inflacją i bankructwami (zob. Hayek, 2014; Rothbard, 2010). James M. Buchanan i Richard E. Wagner ([1970] 2010) przekonywali z kolei, że upowszechnienie keynesizmu było jedną z głównych przyczyn radykalnego wzrostu wydatków publicznych w XX wieku. Warto przypomnieć, że o ile jeszcze pod koniec XIX wieku średnia wielkość wydatków publicznych w krajach Zachodu wynosiła ok. 10% PKB, o tyle współcześnie wartości te często przekraczają nawet 40–50% PKB (Siwińska-Gorzelak, 2012). Tę tendencję można zaobserwować na poniższym Wykresie 1, na którym uwzględniono wybrane kraje Zachodu.

Wykres 1. Wydatki rządowe jako udział w PKB, od 1900 do 2023 roku
Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy (2025), przetworzone przez Our World in Data. https://ourworldindata.org/grapher/historical-gov-spending-gdp (Dostęp: 14.08.2025 r.)
Zaprojektowany przez Kuznetsa wskaźnik PKB wykorzystuje się na szeroką skalę w rozmaitych raportach, analizach i modelach ekonomicznych. Opieranie się na zagregowanych danych stało się chlebem powszednim makroekonomistów i można powiedzieć, że stanowi linię demarkacyjną oddzielającą makroekonomię od mikroekonomii. Posługiwanie się wskaźnikami makroekonomicznymi jest niewątpliwie efektowne, zwłaszcza gdy dokonuje się ich wizualizacji. Jak głosi znane powiedzenie: „obraz mówi więcej niż tysiąc słów”.
Tego rodzaju podejście do ekonomii jest jednak pełne pułapek. Wady PKB jako miernika dobrobytu społecznego poznaje każdy uczestnik uniwersyteckiego kursu makroekonomii: nieuwzględnianie szarej strefy, nieodpłatnej pracy na własny użytek czy też ilości czasu wolnego, jaki mają do dyspozycji mieszkańcy danego kraju. Stoi za tym jednak coś znacznie więcej.
W tym tekście chcę skupić się na tym, co Buchanan (1979) nazywał „błędem agregacji” (aggregation fallacy). Błąd ten jest obecny nie tylko w makroekonomii keynesowskiej, lecz także w makroekonomii neoklasycznej i tzw. nowoczesnej teorii monetarnej (Modern Monetary Theory – MMT). Zwolennicy tej ostatniej, ograniczając się w analizie finansów publicznych do logiki operacji księgowych, uciekają się do takich stwierdzeń, jak „deficyt rządu jest nadwyżką sektora prywatnego”, i przekonują (podobnie zresztą jak klasyczni keynesiści), że wzrost wydatków państwa jest skuteczną metodą zwiększania dobrobytu społecznego (a przynajmniej zaradzania „zawodnościom rynku”). Jak na to odpowiada wolna od „błędu agregacji” analiza ekonomiczna? W celu odpowiedzi na to pytanie zajmę się dwoma krytycznymi zagadnieniami: rachunkiem ekonomicznym oraz dobrobytem społecznym.
Rachunek ekonomiczny
Rachunek ekonomiczny – zapisy i operacje księgowe – jest narzędziem, za pomocą którego uczestnicy rynku porównują nakłady (koszty) z wynikami (przychodami) swoich działań gospodarczych. Aby uchwycić znaczenie kalkulacji ekonomicznej, nieodzowne jest zrozumienie, czym jest pieniądz. Bez niego nie jest bowiem możliwy system cenowy, będący jej podstawą.
W swej istocie pieniądz jest powszechnie akceptowanym środkiem wymiany. Jako (najłatwiej zbywalne) dobro ekonomiczne cechuje się on rzadkością (przynajmniej z indywidualnej perspektywy: zawsze bowiem znajdziemy coś, co moglibyśmy kupić, gdybyśmy mieli go więcej). Jednak jego wartość rynkowa jest ściśle związana z tym, że jest on zarazem instytucją społeczną: kształtuje on sposób, w jaki ludzie wchodzą ze sobą w interakcje (oczekujemy, że inni zaakceptują pieniądze lub zapłacą nam nimi w zamian za dobra ekonomiczne). Dzięki temu, że pieniądz jest powszechnie akceptowany w transakcjach, ceny pieniężne stają się „wspólnym mianownikiem” nieporównywalnych ze sobą dóbr (mówiąc nieco z przymrużeniem oka, dzięki pieniądzowi można „porównywać gruszki do bananów”), co pozwala uczestnikom rynku na przeprowadzanie operacji arytmetycznych (dodawania, odejmowania...) jako podstawy do podejmowania – zarówno prostych, jak i złożonych – decyzji gospodarczych.
Inną istotną funkcją pieniądza jest to, że pozwala on działającym ludziom lepiej radzić sobie z niepewnością[1] i umożliwia pogłębienie społecznego podziału pracy: nauczyciel akademicki może się wyspecjalizować w swojej dziedzinie bez obawy o to, że chcąc zlikwidować usterkę w swoim mieszkaniu, będzie musiał znaleźć hydraulika, który w zamian posłuchałby jego wykładu; po prostu zapłaci mu pieniędzmi. Ponadto, gromadząc pieniądze, może nie tylko formułować dalekosiężne plany życiowe, lecz także być lepiej przygotowanym na niespodziewane wydatki w przyszłości. Z dużą dozą prawdopodobieństwa zawsze znajdzie na rynku kogoś, od kogo będzie mógł kupić potrzebne mu towary lub usługi. W systemie gospodarki pieniężnej człowiek może więc zasadnie oczekiwać, że mając więcej pieniędzy, będzie mógł lepiej zaspokoić swoje przyszłe potrzeby i pragnienia – zarówno te znane, jak i jeszcze nieznane. Właśnie dlatego jednostki kalkulują zyski i straty w pieniądzu.
Zasoby pieniężne są zatem w pewnym (ograniczonym) sensie wyznacznikiem indywidualnego dobrobytu: im większe są, , tym lepiej można zaspokoić swoje pragnienia – przynajmniej te, za które można zapłacić na rynku (nie zmienia to oczywiście faktu, że istnieją pragnienia, których nie można zaspokoić dzięki pieniądzom – „nie wszystko można kupić”). Ten „indywidualistyczny” wymiar rachunku ekonomicznego został dobitnie podkreślony przez Ludwiga von Misesa:
„Kalkulacja ekonomiczna to metoda kalkulowania stosowana przez ludzi działających w systemie społecznym opartym na prywatnej własności środków produkcji. Jest to narzędzie działających jednostek; sposób wykonywania obliczeń przeznaczony do ustalania prywatnego bogactwa i dochodu oraz prywatnych zysków i strat jednostek działających we własnym imieniu w społeczeństwie wolnej przedsiębiorczości.” (Mises, 2011, s. 198)
Kalkulacja ekonomiczna a dobrobyt społeczny
Nie istnieje jedna, powszechnie akceptowana definicja dobrobytu społecznego. Wśród ekonomistów istnieje jednak dość daleko posunięta zgoda co do tego, czym on nie jest: sumą poziomów dobrobytu indywidualnych osób. Co by to bowiem miało w ogóle oznaczać? Poziomu czyjejś satysfakcji nie da się „zmierzyć” na takiej zasadzie, jak mierzymy odległość, ciężar czy temperaturę. Jeszcze trudniej porównywać dobrobyt różnych osób, zwłaszcza jeśli cenią one w życiu różne wartości.
Od lat 30. XX wieku, za sprawą Lionela Robbinsa, upowszechniło się w ekonomii przeświadczenie o tym, że „międzyosobowe porównania dobrobytu” są pozbawione naukowych podstaw. W związku z tym odrzucono też założenie o możliwości agregowania dobrobytu. Nawet jeśli chcielibyśmy skonstruować swego rodzaju funkcję dobrobytu społecznego, zakładając, że ludzkie preferencje możemy jedynie uporządkować (bez przypisywania im absolutnych/mierzalnych/kardynalnych wartości), to i tak będziemy skazani na fiasko. Noblista (1972) Kenneth Arrow wykazał, że skonstruowanie funkcji dobrobytu społecznego jest niemożliwe nawet przy stosunkowo niekontrowersyjnych kryteriach[2].
Jak ma się zatem ogólnogospodarczy rachunek ekonomiczny do dobrobytu społecznego? Nieoględnie mówiąc: nijak. PKB informuje jedynie o pieniężnej wartości dóbr finalnych, które poddano wymianie na danym terytorium w określonym okresie. Mógłby być on całkiem sensownym narzędziem pomiaru dobrobytu ekonomicznego w warunkach braku działania państwa: uwzględniałby wówczas jedynie transakcje dokonywane przez indywidualne osoby, co jest – jak zauważyliśmy – jedynym przypadkiem, w którym kalkulacja ekonomiczna zachowuje jakikolwiek bezpośredni związek z dobrobytem. Informowałby on wówczas o transakcjach, które zostały pomyślnie zawarte przez uczestników rynku, którzy dążyli do jak najpełniejszego zaspokojenia swoich pragnień zgodnie ze swoją wiedzą.
Jednak jako że w PKB uwzględnia się również wydatki rządu, kwestia ta jest bardziej skomplikowana. Indywidualna osoba kalkuluje w odniesieniu do własnych preferencji; rząd (w idealnym przypadku) kalkuluje w odniesieniu do „preferencji społecznych”. Jednak żadna funkcja „dobrobytu społecznego” nie istnieje (chyba że skonstruujemy ją sztucznie, narzucając na nią określoną hierarchię wartości, która niekoniecznie jest podzielana przez członków społeczeństwa). Gdy stosujemy rachunek ekonomiczny w odniesieniu do decyzji publicznych, traci on więc związek z dobrobytem jednostek. Rachunek ekonomiczny nie jest więc wystarczającą podstawą do podejmowania decyzji publicznych.
Z tego punktu widzenia staje się jasne, że wzrost PKB spowodowany wzrostem wydatków rządu na towary i usługi nie oznacza wzrostu „dobrobytu społecznego”. Biorąc pod uwagę subiektywne koszty alternatywne uczestników rynku, bardziej prawdopodobne jest, że pod wpływem wzrostu wydatków państwa dobrobyt osób prywatnych spada. Po pierwsze dlatego, że nakładane na nie podatki uszczuplają ich dochód rozporządzalny, co sprawia, że nie mogą zaspokoić tych preferencji, które mogłyby zaspokoić, nie płacąc tych podatków (każdy człowiek najlepiej zna swoje wyobrażenia o tym, jakie plany mógłby i chciałby zrealizować w alternatywnej przyszłości). Po drugie dlatego, że wydatki publiczne wypierają inwestycje z sektora prywatnego i zniekształcają strukturę cenową oraz strukturę produkcji. Prywatni przedsiębiorcy, którzy mogliby podjąć decyzję o inwestycji w X, Y lub Z, nie zrobią tego, ponieważ a) musieli zapłacić nałożone na nich podatki, b) uzyskali mniejsze przychody z powodu podatków nałożonych na konsumentów, i c) „inwestycje” rządowe wymagały wykorzystania zasobów pracy i dóbr kapitałowych (maszyn, surowców), które tym samym nie mogły zostać wykorzystane w inny sposób (ich ceny wzrosły, a dostępność spadła). Ponadto, o ile na wydatkach publicznych mogą skorzystać konkretne grupy społeczne (np. prywatna firma deweloperska realizująca rządowy projekt budowy warszawskiego muzeum), o tyle inne na nich tracą za pośrednictwem płaconych podatków (włączając w to np. niezamożną staruszkę z podkarpackiej wsi). Wydatki publiczne mają zatem także istotne efekty redystrybucyjne. Dodatkowo, biorąc pod uwagę fakt, że decydenci polityczno-gospodarczy nie mierzą się z ryzykiem bankructwa i nie ryzykują własnymi aktywami, ich decyzje często nie opierają się na podstawowym kryterium efektywności ekonomicznej: minimalizacji nakładów i maksymalizacji przychodów. Wydatki publiczne prowadzą więc do marnotrawienia środków produkcji (konsumpcji kapitału) i wypierania inwestycji prywatnych (co jest zresztą znanym w literaturze ekonomicznej faktem).
Wskaźnik PKB, koncentrując się na „łącznej wielkości wydatków (w tym wydatków rządowych) na dobra finalne”, ignoruje opisane powyżej mechanizmy. Nie odzwierciedlają ich także stwierdzenia mówiące, że „deficyt rządu jest nadwyżką sektora prywatnego”. Jeszcze przed odkryciem Arrowa, pisząc o zagregowanych wskaźnikach gospodarczych, z właściwym sobie zacięciem retorycznym Ludwig von Mises stwierdzał (co stanowi dalszą część tego samego akapitu, który przytoczyłem wcześniej):
„Kiedy statystycy sumują te wyniki, ostateczny rezultat odzwierciedla sumę autonomicznych działań wielu niezależnych jednostek, a nie skutek działania jakiegoś kolektywnego ciała, jakiejś całości czy ogółu. Kalkulacji pieniężnej nie da się zastosować w analizach, które obierają inny punkt widzenia niż perspektywa jednostek; w takich rozważaniach jest ona całkowicie bezużyteczna. Jej zadanie polega na kalkulowaniu zysków jednostek, a nie wyimaginowanych „społecznych” wartości i „społecznego” dobrobytu.” (Mises, 2011, s. 198)
Wnioski
Rozumowanie ograniczające się do korzystania ze zagregowanych wskaźników w istocie w ogóle nie jest analizą ekonomiczną. Nie jest nią także analiza zapisów i operacji księgowych. Uznawanie wydatków publicznych i długu publicznego za zjawiska równoznaczne ze wzrostem dobrobytu społecznego nie bierze pod uwagę złożoności krajobrazu społeczno-gospodarczego. W świetle analizy ekonomicznej staje się jasne, jak groteskowe jest przytaczanie takich haseł, jak „wydatek sektora publicznego to zysk sektora prywatnego”, zachowujących jakikolwiek sens co najwyżej w czysto księgowym ujęciu. W gospodarce nie chodzi jednak o zapisy księgowe i przepływy pieniężne, lecz o to, czy i w jakim stopniu są zaspokajane potrzeby i pragnienia członków społeczeństwa. Ignorowanie gospodarczej złożoności, której nie odzwierciedlają żadne zagregowane wskaźniki – subiektywnych kosztów alternatywnych, międzyokresowych i lokalnych powiązań w strukturze produkcji złożonej z rzadkich i heterogenicznych dóbr kapitałowych, czy heterogenicznych oczekiwań – musi skutkować tragedią.

