Esej powstał na bazie serii wpisów na portalu X komentujących wybory prezydenckie w Polsce z perspektywy austro-libertariańskiej. W tekście wykorzystano ich fragmenty.
Tekst stanowi opinię Autora i nie reprezentuje oficjalnego stanowiska Instytutu Misesa
Co libertarianin może powiedzieć o zbliżającej się drugiej turze wyborów? Może, z melancholią właściwą cynikowi, powiedzieć: „Próbowałem was ostrzec. Nie chcieliście słuchać. A teraz jest już zbyt późno”.
Negatywna selekcja w systemie demokratycznym
Jeszcze kilka miesięcy temu polscy komentatorzy z poczuciem wyższości nabijali się z tego, że Amerykanie wybierają prezydenta spośród dwojga absolutnie najgorszych – z punktu widzenia szerokiego spektrum wolności - możliwych ludzi. Za kilka dni sami dokonają w Polsce podobnego wyboru. Dokonają go nie widząc – albo świadomie ignorując – że ten stan rzeczy to nie przypadek, lecz immanentna cecha systemu demokratycznego.
Nie jest przypadkiem, że wiodący kandydaci są – paradoksalnie – coraz bardziej do siebie podobni. Niekoniecznie pod względem programów wyborczych, ale coraz częściej pod względem wątpliwych kwalifikacji moralnych i intelektualnych. Noblista z 1974 roku, F.A. Hayek, w dziesiątym rozdziale swojego studium totalitaryzmu Droga do zniewolenia opisywał mechanizm zdobywania poparcia, z którego musi korzystać przyszły rządzący chcący uzyskać poparcie większości:
(…) jeśli chcemy znaleźć wysoki stopień jednolitości i podobieństwa poglądów, musimy zejść do obszarów niższych standardów moralnych i intelektualnych, gdzie dominują bardziej prymitywne i ‘pospolite’ instynkty oraz gusta. Nie oznacza to, że większość ludzi ma niskie standardy moralne; oznacza to jedynie, że największą grupę ludzi o bardzo podobnych wartościach stanowią ci, którzy kierują się niskimi standardami.
I chociaż F.A. Hayek pisał o demokracji przeistaczającej się w totalitaryzm opisując „przyszłego dyktatora” to i w „czystej” czy też „liberalnej” demokracji odnaleźć możemy te same tendencje.
Wybitny krytyk ustroju demokratycznego (i – paradoksalnie – do niedawna czynny polityk związany z obozem Prawa i Sprawiedliwości), prof. Ryszard Legutko, zauważał te tendencje w Triumfie człowieka pospolitego, pisząc: „Liberalna demokracja jest potężnym mechanizmem unifikującym, zacierającym różnice między ludźmi, narzucającym jednolitość poglądów, zachowań i języka”[1].W swoim, wyjątkowo aktualnie zatytułowanym tekście „Dlaczego rządzą źli ludzie?” jeszcze dalej posuwa się Libertariański filozof Hans-Hermann Hoppe, pisząc:
Wybór rządzących za pomocą powszechnych wyborów sprawia, że praktycznie niemożliwe jest, aby jakakolwiek dobra lub nieszkodliwa osoba mogła kiedykolwiek dojść do władzy. Premierzy i prezydenci są wybierani ze względu na swoją udowodnioną skuteczność jako moralnie nieskrępowani demagodzy. W ten sposób demokracja praktycznie gwarantuje, że na szczyty władzy będą trafiać wyłącznie ludzie źli i niebezpieczni; co więcej, na skutek wolnej rywalizacji politycznej i mechanizmów selekcji, ci, którzy się wybiją, będą coraz gorsi i coraz bardziej niebezpieczni. (podkreślenie własne)
Brzmi aktualnie? Szczególnie w kontekście jednego z kandydatów wprost chwalącego się udziałem w „szlachetnej, męskiej walce wręcz” u boku skazanych sądownie morderców, sprawców bójek oraz licznych przestępstw przeciwko mieniu i zdrowiu…
I niech ta fizyczna brutalność, którą jeden z kandydatów nosi niczym order, nie zwiedzie nas w ocenie jego konkurenta: zwolennika bezprecedensowych ograniczeń wolności słowa i wprowadzenia cenzury, których sama zapowiedź jeszcze dziesięć lat temu wyprowadziłyby na ulice polskich miast setki tysięcy ludzi.
Ten bunt przywódców przeciwko prawdzie i swobodzie głoszenia poglądów przewidział również Hayek, w rozdziale zatytułowanym „Kres prawdy”. Opisywał on, w jaki sposób rządowa kontrola nad dyskursem prowadzi najpierw do instrumentalizacji języka i samej koncepcji prawdy w służbie władzy, a następnie wymusza konformizm już nie tylko na poziomie zewnętrznych działań, ale nawet wewnętrznych przekonań jednostek. Sama myśl niezależna od oficjalnej „prawdy” staje się „myślozbrodnią” zagrażającą „dobru wspólnemu” i stabilności systemu – i jako taka musi być brutalnie penalizowana.
Co gorsza, relacja między władzą a demosem działa dwukierunkowo — wkrótce także rządzący padają ofiarą własnej propagandy i manipulacji. Jak zwracają uwagę zarówno Hayek jak i wspomniany Legutko: w systemie demokratycznym język, poprzez nieustanne nadawanie słowom nowych znaczeń, z czasem ulega całkowitemu wypaczeniu. Przykłady? Eufemistyczne określenie brutalnych bójek kibiców jako „szarpiących się niedźwiadków” przez urzędującego prezydenta, wypowiedź byłego premiera Morawieckiego, zrównująca publiczne i ostentacyjne zażywanie saszetek nikotynowych z… uzależnieniem od cukierków mentolowych – wszystko to byle nie złamać plemiennej solidarności ze „swoim” kandydatem i nie nazwać po imieniu obiektywnego zła lub błędu.
Nie tylko demokracja ale i demokraci są problemem
Uczciwie trzeba zaznaczyć, że wielu komentatorów jest mniej lub bardziej świadomych tych systemowych problemów. I wykazuje poprawny, moralny odruch by z nimi walczyć.
Niestety, ich recepty najczęściej są błędne na co najmniej dwóch poziomach. Po pierwsze, domagają się zwiększenia zaangażowania obywateli w sprawy państwa – wzywają do aktywizmu, masowego udziału w wyborach i publicznych przejawów „solidarności państwowej”, upatrując w tym zwiększenia siły i bezpieczeństwa państwa. Po drugie, szansy na zmianę upatrują w reformie samego państwa, jego zdolności do sanacji i przebudowie istniejących instytucji.
Po pierwsze, teza o większym zaangażowaniu społecznym i wyższej frekwencji wyborczej jako gwarancie siły i odporności wspólnoty politycznej jest fałszywa.
W warunkach demokracji ery mediów społecznościowych mobilizacja elektoratów ma dziś w znacznej mierze charakter negatywny. Im wyższa frekwencja, tym większy strach przed „tymi drugimi”; tym większa stawka w politycznej grze o władzę nad każdym aspektem naszego życia; i wreszcie – tym głębsza polaryzacja społeczna. Przyjmując za dobrą monetę samo założenie, że silne państwo to coś dobrego, warto zapytać: który monopol na przemoc jest silniejszy, ten, w którym społeczeństwo jest bardziej, czy mniej spolaryzowane? Ten, w którym większa, czy mniejsza część obywateli nienawidzi i boi się pozostałych?
Odpowiedź wydaje się oczywista.
Przyczyn tej polaryzacji libertarianin upatrywać będzie przede wszystkim w hiperpolityzacji życia publicznego: sytuacji, w której każdy, wygłoszony publiczne postulat staje się potencjalną groźbą legislacji. Niedawno na łamach mises.pl ten problem obszernie omawiał dr Juszczak w tekście „Polaryzacja polityczna i libertariańskie metody, by sobie z nią poradzić”, pisząc:
W momencie, gdy system legislacyjny zostaje zdobyty w wyniku wyborów parlamentarnych, przez którąś z frakcji, w sposób oczywisty będzie ono (prawo – MP) kształtowane na jej rzecz. (…)
O ile może mieć to dość minimalne (acz niepomijalne) znaczenie w przypadku zasad chroniących własność obywateli (np. kradzież itp.), sprawa ma się zupełnie inaczej w przypadku zasad o charakterze obyczajowym, niedotykających inicjacji agresji, jak np. korzystanie z narkotyków czy głoszenie poglądów politycznych. Dlaczego? Dlatego że osoba niezgadzająca się z panującymi regulacjami ponosi podwójny koszt: raz egzekucji prawa w ogóle, w podatkach, oraz drugi raz, niepodporządkowania się nakazowi władz. Osoba popierająca ów system ponosi tylko zwyczajny koszt podatkowy. Trudno więc w takim przypadku uznawać, że ofiarę tak stworzonej normy prawnej łączy z stronnictwem panującym i jego zwolennikami cokolwiek innego niż głęboka antypatia. Która nie może pozostać bez odzwierciedlenia w wyborach.
W świetle tej analizy polityczny trybalizm jest wręcz, w pewnym perwersyjnym sensie, racjonalny: skoro w przypadku porażki „naszego” kandydata grozi nam podwójny koszt to nic dziwnego, że z wzajemna wrogość pomiędzy obozami eskaluje. Potencjalnym wentylem bezpieczeństwa mogłaby tu być dobra konstytucja (jak – do pewnego stopnia - ma to miejsce np. w USA), jak jednak, w tym samym tekście zwraca uwagę dr Juszczak: „Ograniczenia konstytucyjne, zwłaszcza art 31. ust. 3 Konstytucji RP pozwalają na tak szeroką interpretację dozwolonych form ingerencji, że trudno nie uznać go za klucz-wytrych do naszych wolności”.
Z iluzją racjonalnego wyborcy, racjonalnie wybierającego przyszłość państwa, brutalnie rozprawia się mój przyjaciel Bryan Caplan w bestsellerze Mit racjonalnego wyborcy (po doskonałe streszczenie odsyłam na YT gdzie omówił ją prof. Machaj). Pokazuje on, jak szereg systemowych uprzedzeń typowych dla masowego elektoratu sprawia, że demokratyczne wybory niemal nigdy nie prowadzą do decyzji korzystnych ani z punktu widzenia gospodarczego, ani z punktu widzenia dobra pojedyńczych jednostek.
Uprzedzenia wymieniane przez Caplana, w kontekście polskiej sceny politycznej, scharakteryzowałem niedawno następująco w niedawnym poście na X:
- Uprzedzenie rynkowe – przeciętny wyborca jest bardziej wrogo nastawiony do rynku niż nawet Adrian Zandberg.
- Uprzedzenie ksenofobiczne – przeciętny wyborca bardziej boi się imigracji i bardziej skłania się ku protekcjonizmowi niż nawet – podobno wolnorynkowy – Sławomir Mentzen.
- Kult pracy – przeciętny wyborca fetyszyzuje miejsca pracy (niezależnie od ich produktywności, jakości oferowanych produktów, czy kosztu ich utrzymania) bardziej niż Agnieszka Dziemianowicz-Bąk.
- Uprzedzenie pesymistyczne – przeciętny wyborca wierzy, że przyszłość rysuje się w czarnych barwach, a moralna kondycja społeczeństwa jest jeszcze gorsza niż twierdzi Grzegorz Braun.
Każde z tych uprzedzeń, które z wyborów na wybory prowadzą do coraz większej radykalizacji partii i kandydatów w jednym lub kilku z tych obszarów, już samo w sobie byłoby groźne. Wszystkie razem stanowią mieszankę zabójczą dla długofalowego dobrobytu i rozwoju – także tego, na którym zależy samym głosującym. Problem w tym, że nie da się ich łatwo wyeliminować, bo wynikają wprost z naszej społecznej natury i zaspokajania głęboko zakorzenionych ludzkich potrzeb: przynależności, podniesienia samooceny, czy przekonania, że robimy coś moralnie słusznego
Jeśli naprawdę chcemy nad tymi mechanizmami zapanować – i spowolnić proces negatywnej selekcji, wpisany w samą strukturę demokracji jako systemu – powinniśmy zrobić dokładnie odwrotnie, niż chciałaby większość komentatorów: *nie* głosować, jeśli nie mamy kandydata, którego program rozumiemy, uważamy za słuszny i ufamy w jego realizację. Ponadto powinniśmy zniechęcać do głosowania tych, którzy kierują się wyłącznie emocjami, nie ponoszą żadnych realnych konsekwencji swoich wyborów (nie mają tzw. skin in the game) i na co dzień są politycznie bierni; przede wszystkim - dążyć do zmniejszenia wpływu polityków, niezależnie od ich partii czy ideologii, na życie nas wszystkich.
Jeżeli chodzi zaś o zdolność państwa do sanacji czy reformy (której najbardziej skrajnym wyrazem są apele o „nową konstytucję” i budowę „VI Rzeczpospolitej”) to do uznania ich za życzeniowe mrzonki wystarczy pobieżna chociażby znajomość teorii wyboru publicznego.
Tak jak uczestnikami rynku kierują bezwzględne i egoistyczne interesy, tak samo obecne są one w motywacjach polityków i urzędników, dla których ewentualna troska o „dobro wspólne” jest – w najlepszym wypadku – na dalszym miejscu, ustępując trosce o ich miejsca pracy, wyborcze poparcie, władzę, czy budżety nad którymi sprawują kontrolę.
Oczekiwanie, że ludzie, których cała kariera i życiowe oraz materialne bezpieczeństwo zależy od obecnego systemu, dobrowolnie go rozmontują jest – jak zauważył noblista i najwybitniejszy reprezentant tego podejścia do uprawiania ekonomii James Buchanan – nie nauką o polityce, ale jej romantyzacją.
Dlatego Libertariańska diagnoza jest jednoznaczna: państwa nie da się „naprawić” przy pomocy mechanizmów, które ono samo wytworzyło. Niedawno widzieliśmy to np. w USA w spektakularnej porażce DOGE Elona Muska i odporności systemu na próby jego ograniczenia. Skoro w starciu z logiką biurokracji poległ najbogatszy człowiek świata – wybitny innowator, wspierany osobistym poparciem prezydenta USA – to ilu jeszcze „dobrych polityków” i „nowych konstytucji” potrzebujemy, by zrozumieć, że problem leży nie w ludziach, lecz w samym mechanizmie władzy?
A jeśli nie głosować – to co?
Wybór w obliczu którego stajemy w niedzielę byłby tragiczny, gdyby nie fakt iż jest on wyborem absolutnie przewidywalnym. Nie ma znaczenia, który z dwóch tragicznie złych kandydatów wygra: już dziś wiemy, że przegra wolność. Jedyna sfera w której obu kandydatom jest do siebie naprawdę blisko to psychopatyczny wręcz brak zahamowani i refleksji nad gotowością w kontekście używania państwowego monopolu na przemoc do realizacji celów swoich i swojej formacji politycznej.
Dlatego dziś najważniejszy wybór nie dotyczy osoby tego czy innego kandydata. On dotyczy naszego stosunku do samej instytucji państwa.
Elementarna dojrzałość polityczna wymaga dziś przyjęcia do wiadomości, że jako jednostki mamy różne pomysły na Polskę – jak pięknie ujęli to moi koledzy z Forum Obywatelskiego Rozwoju: „38 milionów małych planów”. Nie ma jednej, powszechnie akceptowanej strategii ani wizji przyszłości Polski – i nigdy nie będzie. Nawet w doborze doraźnych środków ten spór będzie wieczny.
Dlatego, jako uczestnicy jednej wspólnoty politycznej, mamy dziś dwa wyjścia:
- Walczyć na śmierć i życie o władzę oraz kontrolę – bo utrata władzy to dziś groźba nie tylko marginalizacji, ale też zanegowania fundamentalnych wartości (czy to wynikających z wiary, czy z filozofii), a często też utraty pozycji, majątku i statusu.
- Albo: zgodzić się, że Polski nie stać już na dłuższe tolerowanie tej ciągłej selekcji negatywnej i zrobić wszystko, żeby niezależnie od poglądów trwale ograniczyć zakres władzy politycznej nad życiem każdego z nas.
Rothbard pisał, że państwo – jako monopol na przemoc – zawsze dąży do ekspansji kosztem jednostek. Problem nie leży więc w tym to aktualnie stoi na czele tego monopolu, ale w tym, że on w ogóle istnieje. Dlatego celem libertarianina nie jest „naprawa państwa” czy sprawienie by na jego czele stanęli „dobrzy ludzie”, ale ograniczenie jego prerogatyw.
Osiągnięcie tego celu jest obecnie niezwykle trudne – wszak przeciwko sobie mamy Lewiatana z całą potęgą przynależną monopoliście na przemoc mającego za nic naszą własność, wolność i życie. Istnieją jednak obszary, w których każdy z nas może sprzeciwić się Wszechmogącemu Państwu, w końcu – jak mówił filmowy Gandalf – „(…) to drobiazgów i codziennych uczynków zwykłych ludzi zło nienawidzi najbardziej, najprostszej życzliwości i miłości”.
- Zdemaskowanie polityków i państwa jako „dilerów nienawiści”. W niedawnym, szeroko komentowanym wpisie na X napisałem: „Ostateczny test dojrzałości obywatelskiej? Emocjonalna zdolność do zaakceptowania, że inni mogą mieć zupełnie inne poglądy – polityczne, religijne, filozoficzne.”. Odzyskanie suwerenności nad naszymi emocjami politycznymi to pierwszy, konieczny warunek do odzyskania suwerenności intelektualnej i życiowej.
- Edukacja na rzecz demokracji ograniczonej. Ograniczenia i systemowe problemy systemu demokratycznego jak te przybliżone w tekście są dobrze zbadane. Niestety ich świadomość pozostaje niska. Libertarianie powinni głośno o nich mówić. Zwłaszcza, że to oni mieli tu intelektualną i moralną słuszność.
- Prywatyzacja lojalności. Największym, niemal ostatecznym „szantażem moralnym” – zwłaszcza wobec trwającej wojny – jest mit państwa jako „wspólnego dobra”. Jak argumentuje Libertariański filozof Michael Huemer (autor wydanego przez nas Problemu władzy politycznej) „Dobro Wspólne” powstaje tylko tam, gdzie nie ma przymusu. Lojalność wobec państwa to konstrukt propagandowy i efekt ideologicznej indoktrynacji, który należy odrzucić na rzecz lojalności wobec realnych, a nie wyobrażonych wspólnot: rodziny, lokalnych społeczności, wspólnot wyznaniowych i innych dobrowolnych zrzeszeń *faktycznie* budujących nasze życie.
- „Wycofanie zgody”. Na „Drodze do Zniewolenia” wciąż daleko nam do państwa totalnego. Zarówno widoczne na szczeblu państwowym trendy decentralizacyjne czy deregulacyjne zasługują na wsparcie – podobnie jak wykorzystanie przez libertarian dostępnych możliwości „wycofania zgody” na państwową interwencję w życie każdego z nas w istotnych sprawach: wiary, edukacji, relacjach gospodarczych czy prywatności.
Kilka dni temu Adrian Zandberg – do którego jest mi jeszcze dalej niż do jakiegokolwiek typowego polityka – w jednym z wywiadów użył, bardzo mi bliskiej, metafory władzy (i jej atrybutów: popularności, majątku itp.) jako Jedynego Pierścienia. Uważam, że ma rację. Wszyscy czytaliśmy „Władcę Pierścieni” i wiemy jaki jest prawdziwy wybór: albo ograniczymy władzę – dla wszystkich i na zawsze – albo ta władza prędzej czy później skorumpuje i zniszczy nas wszystkich.
Źródło ilustracji: pixabay.