Redakcja mises.pl publikuje list Czytelnika, komentarz do artykułu opublikowanego na naszych łamach. Tekst wyraża poglądy Autora i nie jest stanowiskiem Instytutu.
Redakcja zachęca do nadsyłania komentarzy i polemik do zamieszczanych na naszej stronie publikacji.
Bliskie relacje między Instytutem Misesa i Organizacją Monarchistów Polskich datują się od przynajmniej kilkunastu lat. Nic zatem dziwnego, że z zainteresowaniem sięgnąłem do artykułu pana Liptona Matthewsa pt. Czy monarchie sprzyjają rozwojowi gospodarczemu? Oto co mówią dane empiryczne, który w tłumaczeniu pana Kamila Glaby został opublikowany na portalu mises.pl. Rozważania, co cieszy, są wręcz hymnem pochwalnym na cześć monarchii, chociaż pierwszy odruch radości musi zmącić spostrzeżenie, że zdaniem autora dla kondycji gospodarczej kraju nie ma specjalnego znaczenia, czy będzie to monarchia prawowita, czy uzurpatorska. Mimo to warto zapoznać się z artykułem, zwłaszcza na użytek polemik z demokratami roztaczającymi apokaliptyczne wizje „białego terroru”, mającego się wiązać z powrotem króla.
Gdyby pan Matthews ograniczył się do zreferowania danych i wskazania materiałów przydatnych w dalszych badaniach naukowych, ten krótki artykuł zapewne przeszedłby bez większego echa. A jednak w ostatnim akapicie znalazłem zdumiewającą wręcz niekonsekwencję: Sugerowanie, że monarchie mają lepszą od republik demokratycznych charakterystykę, nie oznacza, że powinniśmy powrócić do dawnych ustrojów politycznych[1]. W tym miejscu czytelnik staje zadziwiony i bezradny, gdyż może tylko próbować domyślać się, co autor chciał przez to powiedzieć. Jeżeli przewagi monarchii, nawet tej najbardziej ułomnej, nad republiką są tak oczywiste, jak przez parę stron dowodzi pan Matthews – dlaczego powinniśmy zrezygnować z tego pożądanego stanu rzeczy: ustroju, w którym panujący są gwarantami własności i dobrobytu poddanych? Dlaczego socjalistom i innej maści etatystom powinniśmy pozwolić wygrać walkowerem?
Wolna gospodarka, do której dążymy, z jednej strony potrafi odradzać się w najbardziej niesprzyjających warunkach, jeśli tylko partyjni namiestnicy na chwilę odwrócą wzrok – wiedzą o tym urodzeni w Polsce Ludowej. Z drugiej strony nie można zapominać, że zawsze jest osadzona w realiach społecznych i ustrojowych. Człowiek bowiem działa przez instytucje, te zaś w demokracji są dysfunkcjonalne. Współczesne republiki i (także!) tzw. monarchie zachodnioeuropejskie – dotyczy to zarówno „starych”, jak i „nowych” demokracyj – uwikłane są w sprzeczności, pozostają w stanie nieustannych wojen domowych między mnożącymi się organami „trójpodzielnej” władzy i próbującymi je opanować stronnictwami (a nawet wewnątrz stronnictw: o miejsce przy uchu kacyka). Demokracje nie istnieją też bez mianowania i tropienia wrogów wewnętrznych, gdyż urzędnik, który przez kilka lat uchodzi za głowę państwa, nie jest już ojcem ojczyzny, ojcem i synem sprawiedliwości, lecz bratem – Wielkim Bratem. „Władza ludu” nie zna ograniczeń poza tymi zapisanymi na kartce, nie praw, ale przepisów, które mogą się zmienić z godziny na godzinę. „Władza ludu”, nieustająca kampania wyborcza, to nieuporządkowane namiętności. Za śp. prof. Wojciechem Buchnerem można zatem zapytać: kto właściwie rządzi?
W takich warunkach wolność gospodarcza jest czymś warunkowym, nadanym i limitowanym przez kolejnych okupantów najwyższych stanowisk, a nie fundamentem ładu i drogą do awansu na kolejne szczeble społecznej hierarchii. Nie jest też powiązana z prawem własności, szacunkiem dla pracy i trwałością majątków, jeżeli najwyższym uznaniem opinii publicznej cieszy się szybki zysk, często żerujący na ludzkich słabościach. To nie przypadek: demokrata myśli w kategoriach bieżącej kadencji i zwycięstwa w najbliższych wyborach, reakcjonista myśli o tysiącleciach.
Oczywiście nie istnieje i nigdy nie zostanie zbudowany ustrój idealny, żaden władca, nawet taki, którego na średniowiecznej miniaturze widzimy koronowanego ręką Boga, nie był wolny od grzechu. Niedoskonałość jest częścią ludzkiej natury. Poszczególne ustroje mogą jednak bardziej lub mniej sprzyjać tworzeniu warunków do życia moralnego: zgodnego z Dekalogiem i ukonstytuowanego na odpowiedzialności za własne czyny. W tym właśnie kontekście warto przywołać określenie „monarchia tradycyjna” – to nie tylko odmienna od wyżej nakreślonych wizja ustrojowa, lecz także inaczej zorientowany sposób myślenia o metapolityce (również o ekonomii) i polityce. Ład, którego początku nie zna nikt z żyjących i umarłych, gdzie władca jest pontifexem, a nie urzędnikiem. Monarcha prawowity – a ten aspekt problemu został, niestety, pominięty milczeniem przez pana Matthewsa – jest przede wszystkim naśladowcą naszego Pana Jezusa Chrystusa. Ten stan rzeczy, ten wymóg wpisany w legitymizm celu znakomicie ujął pan dr Marcin Śrama, referując filozofię polityczną Franciszka de Queveda:
Paralela między Chrystusem i królem implikuje zdaniem de Queveda interesującą tezę, a mianowicie, że skoro monarcha jest jak Chrystus, to jest podobny do Chrystusa także w Jego ubóstwie. (…) w gruncie rzeczy król, nawet nie rezygnując ze swych bogactw, jest ubogim, gdyż w rzeczywistości nawet jego życie nie należy do niego, ale do społeczności, którą rządzi.[2]
Który prezydent lub premier mógłby tak o sobie powiedzieć? Żaden, gdyż królewskość wyraża intymny związek z Bogiem: król jest królem dzięki udziałowi w Bożej doskonałości i przez podporządkowanie Chrystusowi.
Nie wiem, czy pan Lipton Matthews w jakiejś innej publikacji rozwinął argumentację na poparcie cytowanej wyżej opinii, że nie należy rozważać restauracji Starego Porządku. Pobieżna kwerenda internetowa podpowiada, że zagadnienia prawowitości pozostają poza obszarem jego zainteresowań, zatem zapewne przyjmuje zastane „realia” polityczne. Sądzę jednak, że z tej wskazanej przeze mnie w drugim akapicie merytorycznej wpadki czy, delikatniej, niekonsekwencji można wyprowadzić pewną korzyść, jeśli członkowie zespołu tworzącego Instytut Misesa i ich współpracownicy już we własnym zakresie podejmą badania, które – mam nadzieję – potwierdziłyby stanowisko amerykańskiego publicysty w jego najważniejszym aspekcie. Jeżeli rzeczywiście ustrój republikański w mniejszym niż monarchia stopniu sprzyja wolności ekonomicznej i ochronie majątku przed biurokratycznym szaleństwem, wówczas konsekwentni obrońcy wolności i własności powinni bez dalszych wahań stanąć pod sztandarem kontrrewolucji i w większym niż do tej pory zakresie uwzględniać tematykę monarchistyczną w pracy naukowej. Zapraszam. Nie ma powodu, by zwlekać. Każdy z naszego środowiska, począwszy od Fundatora Instytutu, a kończąc na studencie, który po raz pierwszy przyszedł na spotkanie klubu austriackiej szkoły ekonomii, ma w życiu jedno zadanie: odnowienie więzi z Tradycją.
Źródło ilustracji: pixabay
Zdumiewające jest jak wielu zwolenników wolnego rynku jako lekarstwo przeciw demokratycznemu populizmowi stawia przywrócenie ustroju monarchicznego. W Polsce chyba najbardziej znanym przedstawicielem tego sposobu myślenia jest nieoceniony Janusz Korwin-Mikke. Z tą teorią jest tylko jeden kłopot. Można przytaczać za nią mnóstwo teoretycznych argumentów, ale w żadnej mierze nie broni się ona w praktyce. Proszę mi podać imię choć jednego króla spośród tysięcy monarchów znanych z historii, który wprowadził w swoim kraju wolny rynek. Kapitalizm rozwinął się najpierw w Anglii, dokładnie wtedy, gdy król zaczął tracić władzę na rzecz parlamentu a potem w USA, gdzie obalono władzę królewską. Również teraz w tych nielicznych krajach, gdzie monarcha ma jeszcze jakąś realną władzę (np. Arabii Saudyjskiej) trudno się dopatrzyć, żeby wykorzystywał ją w imię wolnego rynku.
Odpowiedz