KRS: 0000174572
Powrót
Tłumaczenia

Hoppe: Naturalne elity, intelektualiści i państwo

3
Hans-Hermann Hoppe
Przeczytanie zajmie 23 min

Naturalne elity, intelektualiści i państwo

Hans-Hermann Hoppe

(tłum. Krzysztof Kożuchowski)

Państwo jest monopolistą w zakresie stosowania przemocy na określonym terytorium. Jest agencją, która w sposób zinstytucjonalizowany zajmuje się ciągłym naruszaniem praw własności i wyzyskiem właścicieli poprzez wywłaszczenie, opodatkowanie i regulacje. Jak to się stało, że w ogóle mogło dojść do powstania państw? Znamy dwie teorie dotyczące pochodzenia państw. Według pierwszej, związanej z takimi nazwiskami, jak Franz Oppenheimer, Alexander Ruestow i Albert J. Nock, państwa powstały w rezultacie podboju jednej grupy przez inną. Jest to tak zwana egzogeniczna teoria państwa. Podstawy tego poglądu często krytykowane były na gruncie zarówno teoretycznym, jak i historycznym, przez etnografów i antropologów takich, jak Wilhelm Muehlmann. Krytycy podnosili, że nie wszystkie Państwa powstały w wyniku zewnętrznego podboju. Uważali, że (z punktu widzenia historycznej chronologii) pogląd, jakoby najstarsze państwa były rezultatem najazdów nomadów na osiadłych rolników jest fałszywy. Ponadto, pogląd ten obciążony jest pewną zasadniczą wadą teoretyczną: mówiąc o podboju, wstępnie milcząco zakłada się istnienie wśród zdobywców quasi-państwowej organizacji. Stąd sama teoria egzogeniczna potrzebuje innej, bardziej fundamentalnej teorii endogenicznego kształtowania się państw. Taką właśnie teorię zaprezentował Bertrand de Jouvenel. Według niego państwa powstają w wyniku rozrastania się naturalnych elit. Naturalny rezultat sumy nieprzymuszonych wymian między prywatnymi właścicielami jest nieegalitarny, hierarchiczny i elitarny. W każdym społeczeństwie z racji swoich talentów nieliczne tylko osoby zyskują status elity. Dysponując przewagą bogactwa, mądrości czy męstwa, osoby owe stają się naturalnymi autorytetami, a ich opinie i sądy wszędzie znajdują posłuch. Ponadto, z powodu specyficznego doboru małżeństw, praw społecznych i praw dziedziczenia, pozycja autorytetu skupia się w rękach nielicznych szlachetnych rodzin. Ludzie składają sprawy swoich konfliktów i wzajemnych roszczeń przed oblicza głów tych właśnie rodzin, które mogą pochwalić się długą tradycją wybitnych osiągnięć, dalekowzroczności oraz wzorcową postawą osobistą. Owi liderzy naturalnych elit występują w roli sędziów i rozjemców, często robiąc to za darmo, nie podlegając żadnemu obowiązkowi, jak osoby reprezentujące władze; nie są też obciążeni zobowiązaniami jak sądy cywilne, stanowiąc niejako prywatne „dobro publiczne”. Mały, lecz decydujący krok w procesie przekształcania się w formy państwowe polegał na zmonopolizowaniu funkcji sędziego i rozjemcy. Działo się tak wówczas, gdy któryś z członków dobrowolnie uznawanej elity był w stanie, wbrew opozycji innych członków elity, przeforsować pomysł, aby konflikty na określonym terytorium przedkładano właśnie jemu. Odtąd strony sporów nie mogły już dłużej wybierać dla siebie innego rozjemcy. Pochodzenie monarchii Gdy zaakceptuje się pochodzenie państwa jako skutku ewolucji wcześniejszego hierarchicznego porządku naturalnych elit, wówczas stanie się jasne, dlaczego ludzkość w swojej historii – o ile już miała jakieś rządy – tworzyła raczej monarchie niż demokracje. Istniały oczywiście wyjątki: demokracja ateńska, Rzym do roku 31 przed Chrystusem, Republiki Wenecji, Florencji i Genui w okresie renesansu, kantony szwajcarskie od roku 1291, Zjednoczone Prowincje (Niderlandy) pomiędzy rokiem 1648 a 1673 i Anglia za Cromwella. Były to jednak zjawiska rzadkie, i żadne z nich nawet w odległy sposób nie przypominało nowoczesnych systemów demokratycznych, opartych na zasadzie „jeden człowiek – jeden głos”. One również były w znacznym stopniu elitarne. Na przykład w Atenach nie więcej niż 5% populacji brało udział w głosowaniach i mogło pretendować do stanowisk we władzach. Dopiero wraz z końcem I Wojny Światowej ludzkość naprawdę wyszła z ery monarchii. Władza zmonopolizowana Odkąd tylko jeden z przedstawicieli naturalnych elit zdołał zmonopolizować funkcję sędziego i rozjemcy, prawo i egzekucja prawa znacznie zdrożały. Zamiast być dostępne za darmo lub opłacane dobrowolnie, finansowano je z przymusowego podatku. Również jakość prawa obniżyła się. Monopolistyczny sędzia, nie musząc już obawiać się utraty klientów na skutek utraty swojej bezstronności, przestawał być tym samym zobowiązany do przestrzegania odwiecznych praw własności i stosowania uniwersalnych zasad sprawiedliwości, mogąc wypaczać istniejące prawo dla własnej korzyści. Jak doszło do tego, że mógł być uczyniony ten mały, lecz decydujący krok – zmonopolizowanie prawa i porządku przez króla – prowadzący, co było do przewidzenia, do wyższych cen i niższej jakości sprawiedliwości? Bez wątpienia pozostali członkowie naturalnych elit przeciwstawiliby się takim próbom. To właśnie dlatego jednak przyszły król zwykle utożsamiał siebie z „ludem” lub „zwykłym człowiekiem”. Apelując do zawsze i wszędzie popularnych uczuć zawiści, królowie obiecywali ludowi tańszą i lepszą sprawiedliwość w zamian za opodatkowanie – ograniczone do poziomu kosztów sprawiedliwości u konkurentów króla. Poza tym królowie pozyskali sobie pomoc klasy intelektualistów. Rola intelektualistów Można by się spodziewać wzrostu zapotrzebowania na usługi intelektualistów wraz ze wzrostem poziomu życia. Jednakże większość ludzi angażują sprawy dość przyziemne, a problemy intelektualne są dla nich mało użyteczne. Nie licząc Kościoła, jedynymi ludźmi wykorzystującymi usługi intelektualistów byli członkowie naturalnych elit – potrzebowali ich jako nauczycieli dla swoich dzieci, osobistych doradców, sekretarzy i bibliotekarzy. Posady intelektualistów były niepewne, a płace zwykle niskie. Ponadto, gdy członkowie naturalnych elit rzadko sami bywali intelektualistami (tj. ludźmi cały swój czas spędzającymi na naukowych dociekaniach), to, zwykle zajmując się bardziej przyziemnymi przedsięwzięciami, zazwyczaj jednak byli przynajmniej tak samo bystrzy, jak ich pracownicy-intelektualiści, tak więc ich podziw dla osiągnięć wynajętych przez nich intelektualistów był zaledwie umiarkowany. Trudno się więc dziwić, że intelektualiści, cierpiąc na znaczny przerost poczucia własnej wartości, byli urażeni tym faktem. Jakże było to niesprawiedliwe, że ci nauczani przez nich – naturalne elity – byli w rzeczywistości ich przełożonymi i prowadzili dostatnie życie, podczas gdy sami intelektualiści byli stosunkowo niezamożni i zależni. Nie dziwi to, jak łatwo było królowi przekonać ich do poparcia jego idei monopolu sprawiedliwości. W zamian za ideologiczne uzasadnienie władzy monarchicznej król nie tylko oferował im wyższy status zatrudnienia, lecz także możliwość, by, jako dworscy intelektualiści, mogli odpłacić naturalnym elitom za ich brak szacunku. Mimo wszystko pozycja klasy intelektualistów polepszyła się jedynie nieznacznie. Pod władzą monarchy istniało bardzo wyraźne rozróżnienie miedzy rządzącym (królem) a rządzonymi, którzy wiedzieli, że nigdy nie będą mogli stać się rządzącymi. Zatem zawsze istniał znaczny opór nie tylko wśród naturalnych elit, ale również wśród prostego ludu przeciwko jakiemukolwiek powiększaniu się władzy królewskiej. Królowi było niezmiernie trudno podnosić podatki, a możliwości zatrudnienia dla intelektualistów pozostawały w znacznym stopniu ograniczone. Ponadto, gdy król utrwalił już swoją władzę, nie traktował swoich intelektualistów o wiele lepiej, niż czyniły to naturalne elity. Biorąc także pod uwagę, że król kontrolował terytorium większe niż jakikolwiek członek naturalnych elit wcześniej, utrata jego łask mogła okazać się nawet bardziej niebezpieczna niż poprzednio, uzależniając pozycję intelektualistów od monarszych kaprysów. Przegląd biografii wybitnych intelektualistów – od Szekspira po Goethego, od Kartezjusza po Locke’a, od Marksa po Spencera – ujawnia z grubsza ten sam schemat: aż po początki wieku XIX ich pracę sponsorowali prywatni mecenasi, członkowie naturalnych elit, książęta lub królowie. Pozyskując lub tracąc względy sponsorów, często zmieniali miejsce pracy i byli bardzo mobilni. Oznaczało to dla nich ciągłą niepewność finansową, ale także jedyny w swoim rodzaju kosmopolityzm (czego wyznacznikiem była biegłość w wielu językach), a także niezwykłą intelektualną niezależność. Gdy jeden sponsor przestawał ich wspomagać, pozostawało nadal wielu innych, którzy byli szczęśliwi, mogąc zapełnić powstałą lukę. W rzeczy samej, życie intelektualne i kulturalne kwitło najbardziej, a niezależność intelektualistów była największa, gdy pozycja króla lub rządu centralnego była stosunkowo słaba, a pozycja naturalnych elit pozostawała stosunkowo silna. Narodziny demokracji Wraz z przejściem od monarchii do demokracji, nastąpiła fundamentalna zmiana w relacjach między państwem, naturalnymi elitami i intelektualistami. To właśnie wygórowane koszty sprawiedliwości oraz wykoślawianie przez króla – postawionego w roli monopolistycznego sędziego i rozjemcy – prastarych praw, uruchomiło w przeszłości opozycję przeciwko monarchii. Jednak mylny osąd dotyczący przyczyn tego zjawiska przeważył. Byli tacy, którzy poprawnie rozpoznali problem jako leżący w monopolu, nie w elitach czy szlachcie, jednak więcej było tych, którzy błędnie obarczyli winą elitarny charakter władcy. Nawoływali oni do pozostawienia monopolu prawa i jego egzekucji, żądając jedynie zastąpienia króla i widocznej dworskiej pompy na „lud” i domniemane poczucie przyzwoitości „prostego człowieka”. Skutkiem był historyczny sukces demokracji. Jak na ironię, monarchię zniszczyły te same siły społeczne, które królowe sami stymulowali i pozyskiwali dla siebie w okresie, gdy zaczęli wykluczać konkurencyjne, naturalne ośrodki władzy z możliwości sądzenia: zawiść prostych ludzi skierowana przeciwko lepszym od nich oraz pożądanie przez intelektualistów pozycji społecznej rzekomo właściwej dla ich aspiracji. Gdy obietnice lepszej i tańszej sprawiedliwości okazały się pustym królewskim słowem, intelektualiści obrócili przeciw nim egalitarne ciągoty, którym wcześniej ci sami królowie schlebiali. Wydawało się więc logiczne, że również królowie powinni być obaleni i że egalitarną politykę, którą rozpoczęli, należy konsekwentnie doprowadzić do ostatecznego rozwiązania: monopolistycznej kontroli sądownictwa przez lud. Dla intelektualistów było jasne, że to oni mają być rzecznikami ludzi, więc to w ich ręce spłynąć ma władza. Jak pokazałaby elementarna teoria ekonomiczna, wraz z przejściem od monarchii do demokracji opartej na zasadzie jednorodności głosów i zastąpieniem króla przez lud, sprawy toczyły się już tylko gorzej. Cena sprawiedliwości rosła w astronomicznym tempie, podczas gdy jakość prawa spadała bez opamiętania. Przemiana ta sprowadziła się do zastąpienia systemu prywatnej własności rządu – monopolu prywatnego – do systemu publicznej własności rządu – monopolu publicznego. Doprowadzono do swego rodzaju „tragedii wspólnych ziem” (1). Teraz nie tylko król, lecz dosłownie każdy miał prawo zagrabić prywatną własność innej osoby. W konsekwencji uzyskano większy obszar rządowego wyzysku (opodatkowania), zepsuto do tego stopnia prawo, że idea praw naturalnych i nienaruszalnych zasad sprawiedliwości rozpłynęła się, zastąpiona nową ideą prawa jako legislacji (prawa raczej konstruowanego, niż odkrywanego i istniejącego naturalnie), a na koniec zmieniono także stopy preferencji czasowych w społeczeństwie (doprowadzając do wzrostu orientacji na chwilę obecną). Król był właścicielem jakiegoś terytorium i mógł je przekazać synowi, dlatego starał się zachować jego wartość. Władca demokratyczny był i jest tymczasowym dzierżawcą, próbuje więc maksymalizować bieżące przychody rządu z rozmaitych źródeł kosztem wartości kapitału, tym samym marnując go. Oto kilka konsekwencji: w trakcie trwania epoki monarchicznej, w okresie przed I Wojną Światową, wydatki rządowe, rozumiane jako procent PKB, rzadko przekraczały 5%. Od tamtego czasu wzrosły one średnio do 50%. Przed I Wojną Światową rządy zatrudniały zwykle mniej niż 3% pracującej populacji. Od tamtej pory odsetek ten wzrósł do poziomu 15 - 20%. Era monarchiczna wiązała się z pieniądzem kruszcowym (złotem), którego siła nabywcza stopniowo rosła. Dla odmiany, era demokratyczna jest erą pieniądza papierowego, którego siła nabywcza nieustannie maleje. Królowie stale pogrążali się w długach, jednak podczas okresów pokoju zwykle je spłacali. W czasach demokracji długi rządów, zarówno podczas wojny, jak i pokoju, wzrosły do niewiarygodnych rozmiarów. Faktyczna stopa oprocentowania w epoce rządów monarchii stopniowo spadała do wartości równej w przybliżeniu 2%. Od tej pory realne stopy oprocentowania (wartości nominalne z uwzględnieniem inflacji) wzrosły do poziomu 5% – równego wartościom XV-wiecznym. Legislacja praktycznie nie istniała aż do końca XIX wieku. Dzisiaj, w ciągu pojedynczego roku ustanawia się dziesiątki tysięcy ustaw i regulacji. Poziom oszczędności, zamiast rosnąć wraz ze wzrostem dochodów, maleje, a wskaźniki rozpadu rodziny i przestępczości stale pną się do góry. Los naturalnych elit Rządy państwa demokratycznego miały się coraz lepiej, podczas gdy „lud” – odkąd sam zaczął się „sobą” rządzić – miał się coraz gorzej. Cóż jednak stało się z naturalnymi elitami i intelektualistami? Jak już wspomniano, demokratyzacja przyczyniła się do kontynuacji tego, do czego królowie zaledwie ostrożnie się przymierzali: do ostatecznego zniszczenia naturalnych elit i arystokracji. Majątki członków wielkich rodzin topniały, konfiskowane podatkami za ich życia i w chwili ich śmierci. Tradycje ich niezależności ekonomicznej, zdolności przewidywania, moralne i duchowe przywództwo – wszystko to zostało utracone i zapomniane. Ludzie bogaci istnieją i dziś, lecz coraz częściej, pośrednio lub bezpośrednio, zawdzięczają swoje fortuny państwu. Tym samym, są oni bardziej zależni od nieustającej łaski państwa niż wielu ludzi mniej zamożnych. Z reguły nie są już głowami rodzin o długiej tradycji, lecz „nouveaux riches”. Ich postępowaniem nie kierują cnoty, mądrość, godność czy smak. Powoduje nimi raczej ta sama proletariacka kultura masowa krótkowzroczności, oportunizmu i hedonizmu, którą bogaci i sławni dzielą z każdym innym człowiekiem. Konsekwencją tego jest, dzięki Bogu, że ich poglądy nie mają już większej wagi dla opinii publicznej niż poglądy większości innych ludzi. Demokracja osiągnęła to, o czym Keynes mógł tylko marzyć: „eutanazję klasy rentierskiej”. Słowa Keynesa, „na dłuższą metę wszyscy będziemy martwi,” precyzyjnie oddaje demokratycznego ducha naszych czasów: zapatrzony w teraźniejszość hedonizm. Aczkolwiek nie sięgać myślą poza skalę własnego życia jest rzeczą nienaturalną, to jednak myślenie takie stało się typowe. Zamiast nobilitować proletariuszy, demokracja sproletyzowała elity i nieustannie wypacza sposób myślenia i sądy mas. Los intelektualistów Z drugiej strony, podczas gdy elity ginęły, intelektualiści obejmowali coraz bardziej widoczną i wpływową pozycję w społeczeństwie. W dużej mierze osiągnęli oni swój cel i stali się klasą rządzącą, kontrolując państwo i działając na pozycjach monopolistycznych sędziów. Nie znaczy to, że wszyscy politycy wybierani w sposób demokratyczny są intelektualistami, choć bez wątpienia w dzisiejszych czasach więcej jest intelektualistów, którzy zostali prezydentami niż było intelektualistów, którzy zostali królami. Mimo wszystko, intelektualista potrzebuje wszak nieco innych zdolności i talentów, niż wymagają umiejętności zjednywania sobie mas i zbieranie funduszy. Jednak nawet ludzie nie należący do kasty intelektualistów są produktem indoktrynacji opłacanych z podatków szkół i uniwersytetów, oraz intelektualistów pracujących na państwowych posadach, a prawie wszyscy ich doradcy pochodzą z tego źródła. Praktycznie nie ma uznanych ekonomistów, filozofów, historyków czy socjologów zatrudnionych przez prywatnych członków naturalnych elit. Ci nieliczni przedstawiciele starych elit, którzy ocaleli, i którzy mogliby przedtem kupić ich usługi, nie mogą już sobie na to pozwolić finansowo. Zamiast tego, prawie wszyscy intelektualiści są typowymi pracownikami publicznymi, nawet, jeśli formalnie pracują dla instytucji prywatnych czy fundacji. Są praktycznie całkowicie nieusuwalni, ich zarobki zazwyczaj są o wiele wyższe niż ich prawdziwa wartość rynkowa, a jakość ich intelektualnego dorobku maleje bez ustanku. Większość ich dostępnego dorobku to rzeczy nieistotne lub niezrozumiałe. Co gorsza, gdy już są istotne i zrozumiałe, to są do bólu propaństwowe. Są oczywiście wyjątki, ale, ponieważ praktycznie wszyscy intelektualiści są zatrudnieni w rozlicznych sektorach podległych państwu, to trudno się dziwić, że większość ich jak zawsze licznych prac w sposób niezamierzony lub zamierzony jest etatystyczną propagandą. W dzisiejszych czasach więcej jest propagandystów rządów demokratycznych, niż wszystkich propagandystów rządów monarchicznych w całej historii ludzkości. Ten najwidoczniej niemożliwy do zatrzymania propaństwowy prąd intelektualny dobrze ilustruje los tak zwanej Szkoły Chicagowskiej: Miltona Friedmana, jego poprzedników i jego naśladowców. W latach 30 i 40, Szkoła Chicagowska była uważana za lewicującą, i po prawdzie tak było – wystarczy na przykład wspomnieć, że Friedman był na przykład adwokatem banków centralnych i papierowego pieniądza w miejscu standardu złota. Z całego serca z popierał on zasadę państwa opiekuńczego, sugerował potrzebę gwarantowania minimalnego dochodu (negatywny podatek dochodowy), dla którego nie był jednak w stanie określić limitu. Popierał progresywny podatek dochodowy, dzięki któremu osiągnięte miały być podzielane przez niego wyraźnie egalitarne cele (osobiście pomagał też wdrażać nowy podatek od wynagrodzeń). Friedman zgadzał się z poglądem, zgodnie z którym państwo może nakładać podatki, aby wytwarzać dobra mające pozytywny efekt towarzyszący, lub te, o których myślał, że taki efekt wywołają. Oznacza to, oczywiście, że praktycznie nie istniała taka rzecz, której Państwo nie mogłoby wytwarzać za pieniądze podatników. Należy dodać, że Friedman i jego następcy byli głosicielami najpłytszej z płytkich filozofii: relatywizmu epistemologicznego i etycznego. Nie ma takiej rzeczy, jak najwyższe prawdy moralne, a cała nasza rzeczowa, empiryczna wiedza w najlepszym razie jest jedynie hipotetycznie prawdziwa. Mimo to nigdy nie zwątpili, że państwo musi istnieć, i że musi być to państwo demokratyczne. Dzisiaj, pół wieku później, friedmanowska Szkoła Chicagowska, nie zmieniając praktycznie swoich twierdzeń, jest uznawana za prawicującą i wolnorynkową. Szkoła ta, jak się zdaje, ma na politycznej prawicy określać granicę przyzwoitości opinii, którą przekraczają tylko ekstremiści. Oto, w pełni swej okazałości, ogrom zniekształcenia poglądów opinii publicznej, którego dokonali publiczni funkcjonariusze! Zwróćmy uwagę na inne symptomy etatystycznego skrzywienia, powstałego w wyniku działań intelektualistów. Gdy przyjrzeć się statystykom wyborczym, na ogół łatwo dostrzec następujący obraz: jeśli porównamy osobę, która spędziła tyle czasu w instytucjach naukowych, by uzyskać, dajmy na to, stopień doktorski (Doctor of Philosophy), i osobę posiadającą tytuł licencjata (Bachelor of Arts), tym bardziej prawdopodobne jest, że będzie ideologicznie państwowcem i będzie głosować na Demokratów. Co więcej, im wyższą kwotę podatków poświęcono na edukację tej osoby, tym niższy wynik egzaminu SAT (2) i podobne wskaźniki pomiaru sprawności intelektualnej. Osobiście przypuszczam nawet, że obniżają się wówczas również tradycyjne standardy moralności i uczciwości. Rozpatrzmy teraz następujący, charakterystyczny objaw: w roku 1994 określono „rewolucją” fakt nazwania Newta Gingricha, przewodniczącego izby reprezentantów, „rewolucjonistą”, gdy poparł on New Deal i opiekę społeczną, oraz wyraził pochwałę dla ustawodawstwa praw obywatelskich, tj. przymusowej integracji imigrantów i akcji afirmatywnej, odpowiedzialnych za praktycznie całkowite zniszczenie prywatnej własności oraz wolności umów, a także zawiązywania i rozwiązywania stowarzyszeń. Cóż to za rewolucja, podczas której rewolucjoniści w pełni akceptują propaństwowe założenia i powody obecnej katastrofy? Oczywiście, można to nazwać rewolucją jedynie w środowisku intelektualistów, którzy są do szpiku kości państwowcami. Historia i idee Sytuacja wydaje się może beznadziejna, ale tak nie jest. Przede wszystkim należy uznać, że stan obecny nie może trwać wiecznie. Erę demokratyczną trudno uznać za „koniec historii,” jak twierdzą neokonserwatyści – istnieje bowiem ekonomiczny aspekt całego procesu. Interwencje na rynku nieuchronnie spowodują więcej problemów niż miały ich naprawić. Będzie to prowadzić do dalszej kontroli i dalszych regulacji, aż do ostatecznego, w pełni rozwiniętego socjalizmu. Jeśli obecne trendy utrzymają się, to łatwo przewidzieć, że zachodnie demokratyczne państwa opiekuńcze w końcu rozpadną się, tak, jak stało się to z „republikami ludowymi” na wschodzie Europy w końcu lat 80. Przez dziesięciolecia realne dochody świata Zachodu trwały w zastoju, a nawet malały. Długi rządowe i koszty utrzymania „ubezpieczeń społecznych” stworzyły realną perspektywę zapaści ekonomicznej. Przez ten czas konflikty społeczne narosły do niebezpiecznego poziomu. Może trzeba spokojnie poczekać na ową katastrofę gospodarczą, zanim odwrócą się bieżące propaństwowe trendy. Ale nawet w takim przypadku należy uczynić coś jeszcze. Załamanie się nie oznacza bowiem automatycznej likwidacji Państwa. Może być jeszcze gorzej. W rzeczywistości, w niedawnej historii świata Zachodu znane się tylko dwa nie pozostawiające wątpliwości przypadki, gdy w rezultacie katastrofy władza rządu centralnego została faktycznie zredukowana, nawet, jeśli było to jedynie tymczasowe: w Zachodnich Niemczech po II Wojnie Światowej, za Ludwiga Erharda, i w Chile, za Generała Pinocheta. To, co poza kryzysem jest konieczne, to idee – właściwe idee – i ludzie zdolni do zrozumienia i zastosowania ich, gdy tylko nadarzy się właściwa okazja. Jednakże, o ile kierunek historii nie jest niezmienny, a nie jest, to katastrofa nie jest ani nieuchronna, ani nawet konieczna. W ostatecznym bowiem rozrachunku, historię kształtują idee, prawdziwe lub fałszywe, i ludzie działający pod ich wpływem. Tylko tak długo jak długo fałszywe idee będą dominować, katastrofa jest rzeczywiście nieunikniona. Z drugiej strony, gdy słuszna idea zostanie przyjęta i przeważy w opinii publicznej – a kierunek idei może zmieniać się w zasadzie niemal natychmiast – katastrofa wcale nie musi nadejść. Rola intelektualistów Prowadzi to nas do poruszenia roli, jaką intelektualiści muszą odegrać w radykalnej i fundamentalnej z konieczności zmianie opinii publicznej, oraz roli, jaka czeka członków naturalnych elit lub tego, co jeszcze z nich zostało. Wymagania dla obu stron są wysokie, lecz, by uchronić nas przed klęską lub skutecznie jej uniknąć, jako takie muszą być przez nie zaakceptowane jako ich naturalny obowiązek. Choć większość intelektualistów jest zepsuta i w dużym stopniu odpowiedzialna za obecne problemy, nie jest możliwa jakakolwiek ideologiczna rewolucja bez ich pomocy. Rządy prosocjalnych intelektualistów mogą być złamane jedynie przy pomocy antyintelektualnych intelektualistów. Na szczęście, idee osobistej wolności, własności prywatnej, swobody w zawieraniu umów i stowarzyszeń, odpowiedzialności osobistej i uznania władzy rządu za głównego wroga wolności i własności nie zginą, dopóki będzie istnieć rasa ludzka, z tego prostego powodu, że są prawdziwe, a prawda sama się uzasadnia. Poza tym, dzieła myślicieli z przeszłości, którzy głosili te idee, nie znikną. Jest jednak również niezbędne, aby istnieli żyjący myśliciele, którzy dzieła takie będą czytać, którzy zapamiętają, ponownie wcielą w życie, wyostrzą i rozwiną te idee, którzy będą w stanie i będą chcieli osobiście dać im wyraz, otwarcie przeciwstawiając się, atakując i stawiając odpór swoim kolegom intelektualistom. Z tych dwóch wymagań – zdolności intelektualnych i charakteru – drugie jest o wiele ważniejsze, szczególnie w naszych czasach. Z czysto intelektualnego punktu widzenia, sprawa jest stosunkowo prosta. Większość argumentów etatystów, które codziennie słyszymy, łatwo obalić jako moralne i ekonomiczne absurdy. Nie jest wszak rzadkością spotkanie intelektualisty, który prywatnie nie wierzy w to, co z wielką pompą głosi publicznie. Nie jest po prostu tak, że wszyscy oni się mylą, lecz raczej z rozmysłem mówią i publikują rzeczy, o których wiedzą, że są fałszywe. Nie brak im intelektu – brak im kręgosłupa. To z kolei powoduje, że należy się przygotować nie tylko na walkę z fałszem, ale i ze złem – a jest to zadanie o wiele trudniejsze i bardziej niebezpieczne. Oprócz szerszej wiedzy, wymaga również odwagi. Antyintelektualny intelektualista może oczekiwać prób przekupstwa – zadziwiające, jak łatwo niektórych skorumpować: kilkaset dolarów, atrakcyjna wycieczka, zdjęcie z kimś możnym i wpływowym aż nazbyt często wystarczą, by człowiek się sprzedał. Takie pokusy trzeba odrzucać jako godne wzgardy. Co więcej, walcząc ze złem, trzeba się pogodzić z faktem, że nigdy nie osiągnie się „sukcesu”. Nie można oczekiwać majątku, wspaniałych posad, czy zawodowego prestiżu. Tak naprawdę, intelektualna „sława” powinna być powodem jak najwyższej podejrzliwości. W rzeczy samej, antyintelektualny intelektualista nie tylko musi się pogodzić z odepchnięciem go przez akademicki establishment, ale wręcz spodziewać się, że jego koledzy uczynią wszystko, aby go zrujnować. Wystarczy spojrzeć na Ludwiga von Misesa i Murraya N. Rothbarda. Ci dwaj najwięksi ekonomiści i filozofowie społeczni XX wieku w gruncie rzeczy byli daleko poza akceptowanym kręgiem i nie mogli liczyć na zatrudnienie przez akademicki establishment. Mimo to, przez całe życie nigdy się nie poddali, nie cofając się nawet o milimetr. Nigdy nie utracili swojej godności ani nie ulegli pesymizmowi. Przeciwnie, cały czas stawiając czoło przeciwnościom, pozostali niezrażeni i wręcz radośni, pracując z niewiarygodną wydajnością. Satysfakcjonowało ich samo poświęcenie się prawdzie i tylko prawdzie. Rola naturalnych elit Tutaj właśnie powstaje zadanie dla tych naturalnych elit, które jeszcze przetrwały. Prawdziwym intelektualistom, takim jak Mises czy Rothbard, nigdy nie udało by się zrealizować swoich planów, gdyby nie pomoc naturalnych elit. Wbrew wszystkim przeszkodom, Mises i Rothbard byli słyszani. Nie udało się skazać ich na milczenie. Ciągle uczyli i publikowali. Przemawiali do publiki i inspirowali ją swoimi ideami i wnikliwością wywodu. Nie byłoby to możliwe bez pomocy innych. Mises uzyskał pomoc Fundacji Lawrenca Fertiga i Williama Volkera, która opłacała jego pensję na Uniwersytecie Nowojorskim (NYU). Rothbard miał Instytut Ludwiga von Misesa, który wspomagał go, pomagając publikować i promować jego książki, oraz dając wsparcie instytucjonalne, które pozwalało mu mówić i pisać to, co trzeba było powiedzieć lub napisać, czego nie można było zrobić na uniwersytetach i w oficjalnych, propaństwowych mediach, znajdujących się w rękach establishmentu. Dawno, dawno temu, zanim nastały czasy demokracji, gdy duch egalitaryzmu nie zniszczył jeszcze ludzi posiadających niezależne fortuny oraz niezależne umysły i sądy, zadanie wspierania niepopularnych intelektualistów podejmowały jednostki. Lecz któż dziś może sobie pozwolić na to, aby na własną rękę, prywatnie, zatrudnić intelektualistę jako osobistego sekretarza, doradcę czy nauczyciela dla swoich dzieci? Ci, którzy nadal mogliby sobie na to pozwolić, często sami są głęboko zaplątani w korupcyjne alianse pomiędzy wielkim rządem a wielkim biznesem, i woleliby raczej promować tych samych intelektualnych głuptaków, którzy dominują na etatystycznych akademiach. Wystarczy wspomnieć casus Rockefellera i Kissingera. Stąd zadanie wspierania i utrzymywania przy życiu prawd prywatnej własności, wolności umów, zakładania i rozwiązywania stowarzyszeń, odpowiedzialności osobistej, walki z fałszem, kłamstwami i złem etatyzmu, relatywizmem, zepsuciem moralnym i brakiem odpowiedzialności może być dzisiaj podjęte jedynie zbiorowo, przez łączenie zasobów i wspieranie organizacji takich, jak Instytut Misesa, niezależnej organizacji, stworzonej, by chronić wartości leżące u podstaw cywilizacji Zachodniej, bezkompromisowej i odsuniętej nawet fizycznie od krętych ścieżek władzy. Jej program badawczy, edukacyjny, jej publikacje i konferencje, to nic innego, jak wyspa moralnej i intelektualnej uczciwości w morzu zepsucia. Z całą pewnością, głównym obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest działanie dla siebie i swojej rodziny. Powinien on zarobić na wolnym rynku tyle pieniędzy, ile to możliwe, ponieważ im więcej zarobi, tym większą pomocą okazał się być dla bliźnich. To jednak nie wystarczy. Intelektualista musi poświecić się prawdzie, nie zwracając uwagi na to, czy na krótką metę będzie to dla niego opłacalne, czy nie. Podobnie, na naturalnych elitach ciążą obowiązki, które rozciągają się daleko poza ich samych i ich rodziny. Im bardziej będą skuteczni jako przedsiębiorcy i jako zawodowcy, im bardziej inni będą ich utożsamiać z ludźmi sukcesu, tym ważniejsze będzie, aby dawali przykład, udowadniając, że ich dążeniem są najwyższe standardy etyczne. Oznacza to przyjęcie przez nich obowiązku – szlachetnego obowiązku – otwartego, dumnego i tak hojnego, jak to tylko możliwe, wspierania wartości, które uznali za prawdziwe i prawe. W zamian otrzymają inspirację intelektualną, duchową strawę, siłę, a także świadomość, że ich imię będzie żyło wiecznie, stanowiąc przykład wybitnych osobowości, które wyrosły ponad masy i wniosły znaczący wkład w rozwój ludzkości. Instytut Ludwiga von Misesa może stać się potężną instytucją, modelowym przykładem odnowy autentycznego nauczania, swoistym uniwersytetem kształcenia i edukacji. Nawet gdyby nasze idee nie zatryumfowały za naszego życia, będziemy wiedzieć i będziemy po wsze czasy dumni, że daliśmy z siebie wszystko, i że zrobiliśmy to, co każdy uczciwy i przyzwoity człowiek powinien był uczynić. Przypisy: (1) Dylemat wspólnych zasobów (ang. tragedy of the commons) – nieporęczny termin ukuty przez Garretta Hardina w 1968, który zrobił furorę w zachodniej publicystyce politycznej. Aby lepiej zrozumieć kontekst, należy tu przytoczyć fragment oryginalnego rozumowania z artykułu Hardina (Science, 162/1968): „(...) Tragedia wolności na wspólnych ziemiach (...) Wyobraźmy sobie gminne pastwisko dostępne dla wszystkich. (...) Każdy pasterz będzie starał się wypasać na nim jak najwięcej swoich krów. Taka postawa może być skuteczna i satysfakcjonująca przez stulecia. Wojny plemienne, kłusownicy, zarazy itp. ograniczają liczbę zarówno bydła jak i ludzi do poziomu, który łąka jest w stanie wyżywić. Jednak w końcu musi nastąpić dzień rozliczenia, w którym długo oczekiwany cel – społeczna stabilizacja – zostanie osiągnięty. Odtąd logika stosowana na pastwisku nieubłaganie doprowadzi do tragedii. Każdy pasterz, jako istota racjonalna, zawsze próbuje maksymalizować swój zysk. Mniej lub bardziej świadomie pyta siebie: "Jaką użyteczność ma dla mnie dodatkowa krowa w moim stadzie?" Ta użyteczność ma dwa składniki: dodatni i ujemny. 1. Składnik dodatni jest funkcją powiększenia stada o dodatkowe zwierzę. Ponieważ cały zysk pasterza wynika ze sprzedaży krów, dodatni składnik użyteczności jest bliski +1. 2. Składnik ujemny jest funkcją dodatkowego spasania pastwiska przez dodatkowe zwierzę. Ponieważ jednak efekt ten rozkłada się na wszystkich pasterzy, ujemna użyteczność dla tego konkretnego pasterza jest tylko ułamkiem -1. Dodając oba składniki użyteczności racjonalny pasterz musi stwierdzić, że jedyną sensowną dla niego strategią jest postarać się dołożyć kolejne zwierzę do swego stada. Potem kolejne i kolejne... Jednak przecież do tego samego wniosku dojdzie każdy racjonalny pasterz, który dzieli pastwisko z innymi. Skutkiem jest tragedia. Każdy wplątany jest w system, który zmusza go, w świecie, który jest ograniczony, do powiększania stada poza rozsądny limit. Ruina jest przeznaczeniem, do którego dążą wszyscy, mający na celu własne dobro ludzie, jeśli należą do społeczeństwa wierzącego w wolność na wspólnych ziemiach. Wolność wspólnoty posiadania może przynieść tylko katastrofę. (...)” (przyp. tłum.) (2) SAT (Scholastic Aptitude Test) am. egzamin sprawdzający zdolności naukowe kandydatów na uczelnie wyższe

Kategorie
Filozofia polityki Teksty Tłumaczenia

Czytaj również

matthews-protekcjonizm-nie-zapewnia-bezpieczenstwa-zywnosciowego-tylko-je-ogranicza

Handel zagraniczny

Matthews: Protekcjonizm nie zapewnia „bezpieczeństwa żywnościowego”, tylko je ogranicza

Oczekiwanie, że protekcjonizm zapewni bezpieczeństwo żywnościowe nie ma racji bytu.

Nyoja_O-„dekolonizacji”-praw-własności

Społeczeństwo

Nyoja: O „dekolonizacji” praw własności

Twierdzi się, że zasady wolności jednostki i własności prywatnej są po prostu kwestią pewnych preferencji kulturowych...

Allman_Ego kontra maszyna

Innowacje

Allman: Ego kontra maszyna

Dlaczego niektórzy ludzie tak nerwowo reagują na nowe modele sztucznej inteligencji?

Gordon_Grozne_konsekwencje_niemieckiej_szkoly_historycznej

Historia myśli ekonomicznej

Gordon: Groźne konsekwencje niemieckiej szkoły historycznej

Według Misesa niemiecka szkoła historyczna dążyła do ograniczenia międzynarodowego wolnego handlu.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Komentarze 3
arg

Mam wrażenie, że autor próbuje piłować gałąź, na której
siedzi. Gdyby nie owa "straszna" demokracja i państwo,
pan Hoppe zapewne chodziłby teraz za pługiem jako chłop
pańszczyźniany, służąc swojemu "szlachetnemu" władcy,
a nie publikował jako intelektualista swoich
artykułów w Internecie. Widać, że niektórzy zapominają,
że swoją pozycję, wykształcenie i dobrobyt zawdzięczają
nie tylko pracy własnej, ale i obecnemu systemowi.
I pewnie owa amnezja zmusza ich do pisania takich
utopijnych, rojalistycznych bzdur. Żenada.

Odpowiedz

fender

Zapominasz chyba kto powodował, że niektórzy ludzie w przeszłości byli skazani na pracę za pługiem. Byli to właśnie bandyci/feudałowie, których naturalnymi zawodowymi potomkami są obecnie demokratyczni władcy. Hoppemu oprócz bycia zwolennikiem odwiecznego, dającego się poznać, jednego kosmicznego prawa naturalnego, mogę również zarzucić utożsamianie proletariatu z "kulturą masowej krótkowzroczności i oportunizmem". Nie wiem skąd on wydumał tę tożsamość. Ignoruje on fakt, że jeśli robotnicy byli zepsuci i mieli wyższą niż inne klasy preferencję czasową, to tylko dzięki działaniom państwa, takim jak np. przypisywanie do ziem, wywłaszczanie, deskilling czy zapewnianiem mitycznego opium.

Odpowiedz

Hurin

Żenadą jest to Ty piszesz, ARG. W czasach monarchii europejskich były niższe podatki i mniejszy ucisk niż teraz. To że tylu ludzi pracowało wtedy na roli i nie było internetu to naprawdę nie jest wina dawnych królów.
Poza tym nie wszyscy są gliniarzami czy urzędnikami i nie wszyscy potrzebują demokratycznego lewiatana do życia.

Fender, proletariusze właśnie dlatego nie należeli do wyższych klas, że mieli wysoką preferencje czasową.

Odpowiedz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.