Nie zapomnij rozliczyć PIT do końca kwietnia
KRS: 0000174572
Powrót
Komentarze

Jabłecki: Europolityka

1
Juliusz Jabłecki
Przeczytanie zajmie 7 min

 

Zadziwiającą cechą polskiej dyskusji o przystąpieniu do strefy euro jest… jej brak. Inteligentny laik, który pragnąłby wyrobić sobie własne zdanie na ten temat, jest skazany na wygłaszany ex cathedra monolog przedstawicieli różnych środowisk – świata polityki, nauki, finansów i businessu – którzy mniej lub bardziej jednolitym głosem zapewniają o ekonomicznych zaletach pozbycia się złotówki i przystąpienia do strefy euro.

Zapewnienia te występują w różnych wersjach, ale wszystkie zasadniczo bazują na dwóch tezach: że, po pierwsze, wprowadzenie euro zmniejszyłoby znacznie koszty transakcyjne, a po drugie wyeliminowałoby ryzyko kursowe. Niezależnie jednak od słuszności i wagi argumentów wysuwanych u nas za przystąpieniem do strefy euro, w pewnym sensie ciekawy jest sam ich dobór. Polscy eurolobbyści bowiem posługują się prawie wyłącznie argumentami natury ekonomicznej, za to ich koledzy we Francji, Niemczech czy Hiszpanii sprawę utworzenia Eurolandu przedstawiają jako problem niemal czysto polityczny.
"Wspólna waluta jest decyzją o charakterze ściśle politycznym…"

Zręcznie ujął to zresztą sam Romano Prodi w wywiadzie dla telewizji CNN w 2002 r. stwierdzając, że: "wprowadzenie euro nie ma nic wspólnego z ekonomią. Jest krokiem wyłącznie politycznym". Niemal dokładnie tych samych słów użył już cztery lata wcześniej były premier Hiszpanii Felipe Gonzales: "Wspólna waluta jest decyzją o charakterze ściśle politycznym…". Podobnych wypowiedzi przedstawicieli zachodnioeuropejskich elit można by znaleźć setki. Te same zdania powtarzane są w różnych konfiguracjach leksykalnych, ale przekaz skierowany do mieszkańca "Starej" Europy brzmi za każdym razem właściwie tak samo: euro to sprawa polityczna. Nasuwają się wobec tego dwa pytania. Po pierwsze, jakież to względy polityczne miałyby uzasadniać przyjęcie wspólnej waluty. A po drugie – jeśli rzeczywiście jest tak, jak twierdzą zachodni politycy – dlaczego owe "względy polityczne" nie zasługują na uwagę w Polsce i przyćmiewa je skomplikowany, dla wielu kompletnie niezrozumiały monolog ekonomiczny.

Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, to najlepiej oddać głos ekspertom, czyli samym zwolennikom "politycznej teorii" euro. Włoski minister finansów Carlo Azeglio Ciampi stwierdził na przykład na łamach brytyjskiego The Daily Telegraph: "[Euro] jest decydującym krokiem w kierunku coraz silniejszej politycznej i instytucjonalnej unii w Europie. Ma więc przede wszystkim znaczenie polityczne". Równie dobitnie postawił sprawę Gerhard Schröder w The Economist, nazwając euro "prawdopodobnie najważniejszym krokiem integracyjnym w całym procesie unifikacji", który "będzie od nas wymagał porzucenia niektórych błędnych koncepcji suwerenności narodowej". Wypowiedzi te są dość jednoznaczne i nie pozostawiają raczej swobody interpretacji: euro ma doprowadzić do pełnej unifikacji w Europie. Tylko skąd pewność, że narzucenie wszystkim krajom Unii wspólnego pieniądza doprowadzi do zjednoczenia, do powstania jednego wielkiego Państwa Europejskiego?

Europejski dylemat więźnia

Zlikwidowanie walut narodowych i wprowadzenie wspólnego pieniądza papierowego dla wielu krajów stawia ich rządy w sytuacji przypominającej klasyczny dylemat więźnia. Ten znany z teorii gier i bardzo życiowy przykład mówi o dwóch przestępcach przesłuchiwanych w oddzielnych pomieszczeniach i postawionych niezależnie przed następującymi trzema możliwościami. Jeśli jeden z nich, powiedzmy pan A, pójdzie na współpracę i złoży zeznania obciążające odmawiającego współpracy pana B, wówczas A wyjdzie na wolność, zaś B dostanie 10 lat odsiadki. Jeśli obaj panowie odmówią składania zeznań, to sąd będzie mógł ich skazać jedynie na pół roku wiezienia. Jeżeli natomiast A zdecyduje się obciążyć B, a B zrobi to samo wobec A, to obaj dostaną taki sam wyrok dwóch lat więzienia. Przestępcy są w trudnej sytuacji, bo każdy chciałby zminimalizować swój wyrok, ale niestety nie wie, jak zachowa się sąsiad z celi i stąd właśnie bierze się dylemat więźnia: czy powinien współpracować – odmówić składania zeznań w nadziei, że sąsiad z celi postąpi tak samo – czy raczej obciążyć wspólnika i liczyć na mniejszą karę? Chociaż suma wyroków będzie najmniejsza, jeśli obaj będą milczeć, to zazwyczaj górę nad rozsądkiem bierze jednak stres i przestępcy składają w końcu zeznania. Jak się okazuje, zupełnie podobnie zachowują się członkowie unii walutowej.

Kiedy państwo emituje własny pieniądz, samo czerpie z tego zyski, ale też samo ponosi konsekwencje powszechnej w dzisiejszych czasach nieodpowiedzialności fiskalnej. Wobec pustej kasy, wzrost wydatków rządowych finansuje się wypuszczeniem obligacji skarbowych. Oznacza to, że nagle na rynku finansowym pojawia się nowy gracz – skarb państwa – który ma niekwestionowany atut względem pozostałych, konkurujących o wolne środki, pożyczkobiorców prywatnych – nie może zbankrutować. Musi zatem wzrosnąć stopa procentowa, co z jednej strony doprowadzi do odciągnięcia rzadkich zasobów od przedsiębiorców i wyparcia z rynku kapitałowego inwestycji prywatnych (a przez to zmniejszenia realnej struktury produkcji), a z drugiej do zwiększenia kosztów obsługi długu publicznego z poprzedniego okresu i dodatkowo obciążenia ryzykiem waluty krajowej. Brak opamiętania ze strony rządu pociągnie za sobą dewaluację, dalszy spadek zaufania, wycofanie się inwestorów zagranicznych, a w perspektywie nawet krach całego systemu finansowego. Słowem, reperkusje rozwiązłości fiskalnej są dostatecznie bolesne i dostatecznie widoczne dla wszystkich (wystarczy otworzyć gazetę i sprawdzić najnowsze notowania kursu), aby przywołać do porządku nierozsądnych polityków.

Kiedy jednak, zamiast emitować własny pieniądz, państwo przyłącza się do strefy euro, praktycznie wszystkie czynniki dyscyplinujące przestają odgrywać jakąkolwiek rolę. Nieodpowiedzialność fiskalna i lekkomyślność polityczna wciąż wiążą się z konsekwencjami, tyle że konsekwencje te nie dotyczą już jednego państwa, lecz rozlewają się na całą strefę, znikając tym samym z oczu przeciętnego obserwatora rządowej polityki gospodarczej. I tak karą za rozdęty budżet jednych gospodarek są droższe kredyty oraz mniejszy wzrost gospodarczy w całej Unii. Tu właśnie pojawia się klasyczny dylemat więźnia. Każde państwo w strefie euro staje przed następującą alternatywą: może albo prowadzić prorynkową, zdyscyplinowaną, politykę fiskalną, licząc na to, że pozostałe kraje też tak zrobią dla dobra ogółu i większej prosperity w całej Europie, albo rozdąć wydatki publiczne skrycie wierząc, że koszt prowadzenia przez nie takiej polityki spadnie na innych. Wybór jest więc w skrócie taki: pasożytować na innych lub dać innym pasożytować na sobie. Chyba nie ma wątpliwości – i potwierdza to zresztą dotychczasowe zachowanie państw Eurolandu – że w takiej sytuacji każdy rząd wybierze pieczeniarstwo, a właściwie europieczeniarstwo.

Plan eurostrategów

Oczywiście istnieją pewne zabezpieczenia instytucjonalne, mające hamować fiskalną nieodpowiedzialność i populistyczne zapędy państw członkowskich. Na przykład traktat z Maastricht nakłada na dług publiczny i roczny deficyt budżetowy "nieprzekraczalne" ograniczenia w wysokości odpowiednio 60% PKB i 3% PKB. Krajowi, który nie zdoła spełnić tych wymagań grozi kara. Zdrowy rozsądek każe jednak z pewnym dystansem podchodzić do takich sztucznych zabezpieczeń i to nie tylko dlatego, że wątpliwe jest, by Komisja Europejska ośmieliła się ukarać najbardziej wpływowych (przypadkowo akurat najbardziej zadłużonych) członków Unii, ale też dlatego, że chyba jeszcze bardziej wątpliwe jest, by – nawet surowa – kara zdołała zmienić politykę fiskalną danego rządu. Jest więc niemal pewne, że choć wszystkie państwa mają być w Unii równe, to jednak niektóre będą "równiejsze", a karę za ich rozdęte budżety poniosą mniejsi i mniej wpływowi członkowie paktu. Zrodzi to niewątpliwie wzajemne animozje, zaostrzy targi i przepychanki prawne w Brukseli – słowem wszystko tylko nie harmonię, poczucie wspólnoty i pełną unifikację. Czy zatem eurostratedzy aż tak bardzo się pomylili? Czy nie wzięli pod uwagę opisanych wyżej mechanizmów polityczno-gospodarczych? Nic podobnego – przewidywalny i dający się powoli zauważyć już teraz kryzys unii walutowej to tak naprawdę dopiero pierwszy punkt planu eurostrategów.

Doskonale ujął to zresztą niemiecki minister finansów Hans Eichel w The Sunday Times z 23 stycznia 2001 r. Stwierdził on bowiem wprost: "Unia walutowa załamie się, jeśli nie pójdziemy za ciosem, wprowadzając to, co jest jej naturalną konsekwencją. Jestem przekonany, że potrzebny nam będzie wspólny system podatkowy". Nic dodać, nic ująć. Remedium na kłopoty Eurolandu – europieczeniarstwo, wzajemna wrogość państw członkowskich, niesnaski i przepychanki dyplomatyczne – może być tylko jedno: ujednolicenie polityki fiskalnej wszystkich państw Unii, które zwieńczyłoby proces centralizacji, ustanawiając Europejskie Superpaństwo. Po przyjęciu euro nikomu już przecież nie przyjdzie do głowy, aby to właśnie we wspólnej, nie mającej żadnego realnego pokrycia, papierowej walucie szukać winowajcy europejskich problemów. Znacznie lepiej i prościej wykazać, że, choć euro ma niewątpliwe zalety ekonomiczne, potrzebuje jeszcze do pełnego sukcesu swoistej jednomyślności państw członkowskich, którą w takiej sytuacji może zagwarantować jedynie scedowanie – w istocie większości – kompetencji państwa narodowego na rzecz brukselskiej centrali.

W tym miejscu powinno być już jasne dlaczego lobbyści na rzecz przystąpienia Polski do strefy euro posługują się raczej argumentami ekonomicznymi niż politycznymi: łatwiej przecież przekonać Polaków do "instytucji redukującej koszty transakcyjne" niż do "budowania ponadnarodowego państwa europejskiego". Rzecz w tym, że są to dwie strony jednego medalu – euro musi pociągnąć za sobą centralizację polityczną, a centralizacja polityczna byłaby nic nie warta bez euro. Dlatego niezależnie, czy popiera się projekt wejścia Polski do Eurolandu, czy nie, warto mieć na uwadze, że będzie to transakcja wiązana.

Juliusz Jabłecki
Tekst ukazał się pierwotnie w "Gazecie Polskiej" nr 683 z 13 września 2006

Kategorie
Interwencjonizm Interwencjonizm Unii Europejskiej Komentarze Polityka współczesna Teksty

Czytaj również

Jasiński Nieprzewidziane konsekwencje zakazu sprzedaży „energetyków” nieletnim

Interwencjonizm

Jasiński: Nieprzewidziane konsekwencje zakazu sprzedaży „energetyków” nieletnim

Pozory podejmowania odpowiedzialnych decyzji w imię „wspólnego dobra”?

Sieroń_Jastrzębie odleciały. RPP obniża stopy

Polityka pieniężna

Sieroń: Jastrzębie odleciały. RPP obniża stopy

Skala cięcia nie jest uzasadniona merytorycznie.

Jasiński_Wyższe ceny paliw to efekt monopolu Orlenu

Interwencjonizm

Jasiński: Wyższe ceny paliw to efekt monopolu Orlenu

Mogłoby się wydawać, że występują sprzyjające warunki do obniżenia cen paliw...


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Komentarze 1
Polska w roku 2020

[...] Juliusz Jabłecki: Europolityka [...]

Odpowiedz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.