Autor: Mateusz Machaj
Radio Olsztyn, 28.07.2008
Tu można posłuchać.
Kiedy popatrzymy na karierę Donalda Tuska, to aż łezka się w oku kręci. Bynajmniej nie jestem tutaj sarkastyczny, czy złośliwy w stosunku do pana premiera. Nie chodzi też jednak o łezkę wzruszenia, czy jakiegokolwiek zachwytu nad jego historią, lecz o łzę żalu spowodowanego tym, jak bardzo oddalił się od promowanych przez siebie kilka lat temu poglądów.
Pamiętam Donalda Tuska jeszcze z czasów Unii Wolności i bez wahania mogę stwierdzić, że był on moim ulubionym politykiem tej partii. W ogóle jednym z nielicznych polityków, których szczerze lubiłem, głównie dlatego że mimo zajmowania się profesją polityka pozostawał niejako poza centrum politycznych sporów (nie biorąc pod uwagę wcześniejszych przygód z KLD). Właśnie po politycznej porażce Kongresu Liberalno-Demokratycznego znalazł sobie bezpieczne schronienie w establishmentowej Unii Wolności, która przy realnym wpływie na władzę wypełniona była politykami pozwalającymi sobie na większą odwagę intelektualną niż ci w innych partiach, skazani na bardziej prymitywną od różowej demagogię.
Pod opieką tej partii Donald Tusk zasiadał sobie w Senacie, w zasadzie niespecjalnie się wysilał i jednocześnie przy tym zdawał się promować coś, co specjaliści od filozofii politycznej nazywają „klasycznym liberalizmem”. I nie chodzi tutaj o tandetny liberalizm obyczajowy, promowanie aborcji, czy jakiś neoliberalizm mający bronić wielkich korporacji. Chodziło o promowanie własności prywatnej, niskich podatków, wolności gospodarczej i zdecydowanego odejścia od aliansu władzy z biznesem, czyli postawienia na likwidację tego, co nazywamy „kapitalizmem politycznym” i zastąpienia tego zdrowym systemem rynkowym. W sferze werbalnej był on dosyć konsekwentny, mimo że jego ówczesna partia, UW, również wyraźnie przyczyniała do budowania kapitalizmu politycznego, co z kolei skazywało jego wypowiedzi na dużą ogólnikowość, by nie atakować bezpośrednio swoich kolegów politycznych.
Kiedy Donald Tusk zdecydował się opuścić UW i utworzyć własny ruch polityczny, Platformę Obywatelską, niektórym wydawało się, że największym zagrożeniem dla realizacji jego rozsądnych poglądów są inni „ojcowie założyciele” PO, czyli Maciej Płażyński i Andrzej Olechowski. Z jednej strony przedstawiciel ruchu „ludowego”, z drugiej strony przedstawiciel ruchu „biznesowego”, obydwaj zaangażowani w politykę po to, aby utrzymywać, reformować pod siebie i odpowiednio zwiększać zakres władzy państwowej swoich frakcji nad społeczeństwem i gospodarką. A jednak Tuskowi udało się z nimi wygrać. Niestety okazało się, że największym zagrożeniem dla jego poglądów okazał się sam system polityczny – aby kontynuować swoją karierę i odnosić dalsze sukcesy w polityce, Donald Tusk skazał siebie na całkowitą rezygnację ze swoich poglądów. Dobrą zapowiedzią tego był zresztą wywiad z nim, przeprowadzony przez Barbarę Czajkowską – swoją drogą chyba najbardziej wyśmienitą polską dziennikarkę – zaraz po powstaniu Platformy. Tusk, gdy zapytany o to, co miał na myśli twierdząc, iż państwo musi zostać zminimalizowane do dostarczania tylko ochrony własności prywatnej, zaczął się lekko wycofywać ze swoich radykalnych i prawdziwych poglądów. Moment ten był niewątpliwie zwiastunem tego, co stanie się w przyszłości tego człowieka i że stanie się kolejnym wybitnym politykiem – politykiem, który rządzi, to znaczy takim, który stara się rozdzielać karty między poszczególne grupy interesu zainteresowane państwowymi przywilejami i pieniędzmi. Bez autentycznego reformowania systemu, rzecz jasna.
Z drugiej strony należy zadać sobie pytanie, czy przypadek Donalda Tuska jest czymś unikalnym i zaskakującym. Niestety po głębszej analizie musimy dojść do wniosku, że w żadnym wypadku nie jest. Współczesna konstrukcja demokratycznego systemu politycznego ma swoje nieodłączne konsekwencje. Aria na strunie G Bacha nie może zostać zagrana na karabinie, nawet jeśli przyczepimy do niego struny. Ten sprzęt po prostu nie nadaje się do wydobycia odpowiednich dźwięków. Podobnie ze współczesnym państwem demokratycznym – jego konstrukcja w zasadzie uniemożliwia sensowne i konkretne reformy. Do rozwiązania tego węzła gordyjskiego potrzeba by co najmniej takiego samego cudotwórcy jak ten, który byłby w stanie na karabinie zagrać koncert muzyki klasycznej.