KRS: 0000174572
Powrót
Audio

Lewiński: Służba zdrowia - między młotem a kowadłem

28
Jan Lewinski
Przeczytanie zajmie 11 min
Pobierz w wersji
PDF

Autor: Jan Lewiński
Wersja PDF

Posłuchaj komentarza w wersji audio (mp3, 6,69MB)

Tak jak co roku zima zaskakuje drogowców, tak i w Nowy Rok weszliśmy zaskoczeni nieprzewidzianymi problemami w służbie zdrowia. Nikt nie wiedział, że będą kłopoty z refundacją, nikt przecież nie zgłaszał wcześniej żadnych komplikacji. Lekarze nagle się obudzili, nie zdając sobie sprawy z wejścia w życie nowej ustawy. Minister zdrowia nie mógł przewidzieć, że część leków będzie potrzebna pacjentom. Nie znalazł się wróżbita, który mógłby nam powiedzieć, że systemy informatyczne nagle przestaną działać.

Drogi Czytelniku, te wszystkie zdania to bzdury!

 

Nihil novi sub sole

Jeszcze w lipcu ubiegłego roku w swoim komentarzu opisałem część kłopotów wiążących się z wejściem w życie ustawy refundacyjnej. W ciągu ostatnich miesięcy zagadnienie podejmowano często i z wielu punktów widzenia. Protestowały liczne grupy — od firm farmaceutycznych do środowisk lekarskich. Lekarze z OZZL jeszcze w listopadzie mówili o zaskarżeniu ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, to samo proponowało BCC (a w grudniu ustawę zaskarżyli do TK posłowie PiS), dobrze jednak wiedząc, że na wyrok mogą czekać latami. Nikt nie mógł być zaskoczony.

Obecne kłopoty mają w zasadzie dwie przyczyny. Po pierwsze, ustawa jest gniotem prawnym. Jest śmieciem, który kompromituje pomysłodawców ze względu na naturę bodźców ekonomicznych działających na aktorów na scenie służby zdrowia (brak mechanizmu cenowego i absurdalne kary, o czym niżej). Po drugie, pracownikom firmy o nazwie Rzeczpospolita Polska brakuje przygotowania do wypełnienia obowiązków przewidzianych w ustawie przez nich samych dla siebie (o błędach systemu informatycznego i procesie negocjacji refundacji za chwilę). W normalnej firmie skończyłoby się to pociągnięciem do odpowiedzialności finansowej samej firmy i jej pracowników, którzy szybko pożegnaliby się z pracą. Jednak pracownicy firmy RP sami oceniają własne zasługi i przewiny, wszelkimi stratami i skutkami problemów jednostronnie obciążając swoich przymusowych klientów, tj. obywateli. RP nie może zbankrutować i nie ma konkurencji (w postaci innych polskich firm). Dlatego nie możemy wymienić tego dysfunkcjonalnego mechanizmu na coś lepszego.

Ze względu na kryzys w Europie firma popadła w kłopoty, nawet mimo żerowania na rosnących podatkach i zadłużaniu podatników po uszy przez wyśrubowane deficyty i wymyślne instrumenty manipulowania rynkiem. Rząd na własną prośbę znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej strony chce przekupywać elektorat rzekomo darmowymi usługami, a z drugiej musi tak żonglować ich kosztami, aby nie przekroczyć konstytucyjnego progu 55% relacji długu do PKB (wtedy musiałby znaleźć inne sposoby udzielania łapówek elektoratowi). Rząd musiał więc ograniczyć wydatki na leki refundowane (o ok. 1 mld zł; cała kwota refundacji to ponad 8,2 mld zł), ale w ten sposób, aby dla nikogo ważnego dla reelekcji (tj. w przypadkach dających się nagłośnić medialnie) leków nie zabrakło.

Warto przypomnieć, że celem istnienia systemu służby zdrowia jest służenie interesom państwa, a nie pacjenta. Ceny leków nie są tworzone za pomocą rynku, na którym byłyby porównywane względem siebie wszystkie potrzeby pacjentów oraz obiektywne możliwości zaspokojenia tych potrzeb. Ceny mają być ustalane z góry w sposób, który najbardziej opłaci się politykom liczącym na przekupienie odpowiednich grup elektoratu. (Jak wskazywał Murray N. Rothbard, wydatki państwa służą tylko jemu samemu i dlatego należy je traktować jako konsumpcję wytworzonego przez rynek kapitału.)

 

Wady socjalizmu są systemowe, a nie akcydentalne

Rząd musi zatem walczyć z tymi funkcjonariuszami służby zdrowia, którzy w porozumieniu z pacjentami chcą wykorzystać luki socjalistycznego systemu (i pieniądze podatników), przy okazji psując plany polityków. Walka ta wynika z samej natury systemu arbitralnej redystrybucji kosztów leków, dlatego spór państwa z lekarzami tak bardzo przypomina czasy wojny komunizmu ze „spekulantami”[1]. Ze względu na ów uznaniowy charakter systemu refundacji leków ceny refundowanych usług nie zależą od istotności potrzeb pacjentów, lecz są brane z sufitu (i nie zaczarują rzeczywistości bezzasadne argumenty o estymacji kosztów leków czy porównaniach z innymi rynkami — mają one znaczenie równie mikre jak argumenty Oskara Langego w debacie kalkulacyjnej z Ludwigiem von Misesem). Skoro decyzja należy do lekarza, to rząd uznał, że naturalnym bodźcem hamującym wykorzystywanie systemu refundacji będzie przykładne rozkułaczenie tych delikwentów, na których NFZ znajdzie — zgodnie z maksymą Feliksa Dzierżyńskiego — paragraf. A w tym względzie NFZ ma uprawnienia po prostu niesłychane.

Fundusz może badać dokumentację do pięciu lat wstecz. Za wszystkie zakwestionowane recepty może zażądać zwrotu refundacji, nie pozwalając na jakąkolwiek drogę odwoławczą od swojej decyzji (poza sądową). Oprócz zakwestionowanej kwoty zakład opieki zdrowotnej zostaje obciążony karą w wysokości aż 3% wartości kontraktu z NFZ. Jeśli zdaniem NFZ zakład nie stosował się do często niemożliwych do zastosowania zaleceń pokontrolnych, może zostać ukarany rozwiązaniem umowy z NFZ i niemożliwością jej odnowienia przez okres do trzech lat. I jeśli ktoś myśli, że Fundusz nie skorzysta ze swoich uprawnień, to jest w błędzie. Stosując poprzednią wersję ustawy (tę łagodniejszą), tylko w 2010 r. nałożył kary w wysokości 65 mln zł, od zakładów opieki zdrowotnej żądając każdorazowo od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Od pewnego lekarza z Mazowsza Fundusz zażądał zwrotu aż 800 tys. zł.

NFZ może to wszystko (i jeszcze więcej) zrobić, wyczarowując zarzuty niemal z powietrza. Wystarczy nieczytelny zapis numeru PESEL albo przyznanie nienależnej refundacji. Aby sobie uzmysłowić, jak łatwo podpaść Funduszowi, wystarczy przejrzeć dostępny na stronie Konsylium24 algorytm przyznawania przez lekarza refundacji. Lekarz musi wpisać poprawnie dane pacjenta, wiedzieć, że jest on ubezpieczony (osób nieubezpieczonych jest w Polsce 0,09%), przepisać odpowiedni lek przeznaczony do leczenia danej choroby, znajdujący się na aktualnej liście refundacyjnej, i nie popełnić żadnej pomyłki w dokumentacji medycznej. Kłopot może też sprawić rozdźwięk między praktyką a zapisanym w ustawie formalizmem urzędniczym. Leki na polskim rynku trzeba bowiem rejestrować, podając z góry zakres ich zastosowania. Każdorazowe rozszerzenie tego zakresu wiąże się z koniecznością uiszczenia słonych opłat rejestracyjnych. Jednak z biegiem czasu odkrywane są nowe zastosowania leków i wskazania rejestrowe zaczynają coraz bardziej rozmijać się ze wskazaniami medycznymi. Dotychczas taka formalna rozbieżność nikomu nie przeszkadzała, dlatego normalną praktyką medyczną było przepisywanie leków niezgodnie z danymi rejestracyjnymi gdy lek był skuteczny, a jego działanie udowodnione naukowo. Niestety, nowa ustawa refundacyjna nakłada obowiązek przepisywania leków wyłącznie zgodnie z danymi rejestrowymi – stąd choćby niedawne problemy w Krakowie z refundacją leku dotychczas powszechnie używanego w leczeniu chorób kardiologicznych. Ryzyko niedopilnowania poprawności recepty zastosowania leku obecnego na liście refundacyjnej w przypadku recepty całkowicie zgodnej z praktyką medyczną, lecz nie rejestrową, jest ogromne. Szczególnie gdy lekarz jest na trzecim dyżurze, na nogach od kilku dni bez żadnej przerwy, ponieważ np. brakuje zmiennika[2].

Lekarz jednak nie powinien się mylić, bo – powiemy – spoczywa na nim zbyt wielka odpowiedzialność. Kłopot polega na tym, że nawet nieomylni lekarze nie mogą tu być bezbłędni, ponieważ w pewnych przypadkach wiedzą nie dysponują i dysponować nie mogą. Do dziś nie działa system informatyczny z danymi o ubezpieczeniach pacjentów, co ma obowiązek sprawdzić lekarz. Lista leków refundowanych też nie została o czasie ogłoszona oficjalnymi kanałami. Co więcej, w Ministerstwie Zdrowia ustalano listy praktycznie do samego sylwestra (a ustawa wchodziła w życie 1 stycznia, podobnie jak nowa lista leków), zmuszając aptekarzy albo do zamknięcia aptek, albo do czekania na Nowy Rok przy kasie, by wpisywać nowe ceny leków. Poza tym w aptekach nie wypalił system informatyczny, który miał umożliwić przydzielenie nowych kodów recept. Listę zresztą zrewidowano kilka dni po Nowym Roku wskutek protestów pacjentów. Przy tym NFZ może srogo ukarać firmy farmaceutyczne lub apteki za reklamę leków refundowanych, jednocześnie nakładając obowiązek informowania o cenach leków (co bywało przez NFZ uznawane za reklamę). Dlatego działy marketingowe firm omijają leki refundowane szerokim łukiem, żeby pod żadnym pozorem nie narazić się NFZ. Ten galimatias powoduje, że nikt nie jest w stanie nie popełnić błędu. Stąd właśnie protest pieczątkowy lekarzy, którzy także – jak państwo – znaleźli się między młotem (pacjentami) a kowadłem (państwem).

Nawiasem mówiąc, za trwającą już 15 lat informatyzację służby zdrowia odpowiada m.in. Asseco, czyli następca nieocenionego Prokomu, odpowiedzialnego wcześniej za informatyzację ZUS i osławionego Płatnika. Zresztą założyciel Prokomu, Ryszard Krauze, dzień przed ogłoszeniem listy refundacyjnej dokupił ponad 119 mln akcji Biotonu, powiększając swój udział (także dzięki udziałom Prokom Investments) w spółce do 21,43%. Tak się składa, że NFZ odmówił przyjęcia na listę tańszych analogów ludzkiej insuliny, którą produkuje Bioton. Dzięki temu spółka otrzyma jedną szóstą całej kwoty refundacji insuliny, wynoszącej od 500 do 600 mln zł.

Należy wspomnieć o sposobie, w jaki leki trafiają na listę refundacyjną. Otóż co trzy miesiące (ma to być zmienione na okres dwumiesięczny) rząd siada do stołu negocjacyjnego z firmami farmaceutycznymi i negocjuje „niższe ceny leków dla pacjentów”, uzależniając od rozmów to, który lek trafi na będącą łakomym kąskiem listę refundacyjną i ile podatnik będzie musiał do niego dopłacić. I tu rząd dobrowolnie wszedł między młot a kowadło. Z jednej strony państwu zależy na uzyskaniu od firm farmaceutycznych niskich cen ze względu na kłopoty z budżetem – państwo nie może zbyt dużo dopłacić do leków; z drugiej strony politycy chcą jak najwyższych cen, dzięki którym mogą zyskać przychylność koncernów. Dobrym rozwiązaniem wydaje się z tego punktu widzenia znaczne ograniczenie pola bitwy przez zmniejszenie liczby leków na liście (w tym roku usunięto z niej 833 leki, zostawiając ich 2668). Stąd krańcowa użyteczność (dla firm farmaceutycznych) jednego miejsca na liście rośnie, co sprawia, że koncerny są bardziej skłonne do ustępstw, skuszone możliwością skuteczniejszej eliminacji konkurencji na listach (monopolizacja rynku to podstawowy rezultat interwencji kwotowych państwa). Dodatkowo ograniczenie listy umożliwia zwiększenie kwoty jednostkowej refundacji, co może obniżyć ostateczną cenę leku w aptekach – pozwala to przedstawić elektoratowi cięcia w nieco lepszym świetle. Sprytne zmiany cen podstawowych leków mogą nawet zwiększyć skuteczność tej swoistej łapówki udzielanej potencjalnym wyborcom.

Wszystkie wymienione wyżej problemy są immanentną cechą systemu. Konflikt między rządem a lekarzami, aptekami i firmami farmaceutycznymi jest nieusuwalny. Jedynym wyborem władzy jest ten pomiędzy dopuszczaniem do nadużyć (czarnorynkowy wentyl bezpieczeństwa), a nakładaniem kar (funkcja kontrolna NFZ). Urzędnicy i politycy muszą mieć kontrolę nad służbą zdrowia, która jest ich wyłączną własnością i wypełnia cele polityczne jako metoda pozyskiwania elektoratu. Ale aby tego dokonać, muszą posługiwać się pracownikami niższego szczebla, na których trzeba scedować część arbitralnej władzy nad życiem i śmiercią bezbronnie to obserwujących obywateli, czyli petentów systemu. Dlatego będziemy obserwować publiczne kłótnie lekarzy z ministrem zdrowia, połajanki premiera, mówiącego na konferencji o „komforcie” lekarzy w kontekście wielusettysięcznych kar za literówkę etc. Podkreślę raz jeszcze: Ta cecha socjalizmu jest niemożliwa do ominięcia.

 

Alternatywa

Jedyną sensowną alternatywą dla socjalizmu jest prywatyzacja służby zdrowia i całkowite zniesienie refundacji. To ta sztuczna socjalistyczna nakładka na rynek jest przyczyną chaosu lekowego, rozlewającego się także na rynek leków wysuniętych poza nawias refundacji. Z ekonomicznego punktu widzenia po prostu nie jest dobrym pomysłem okradanie podatników po to, aby urzędnik – pracownik firmy Rzeczpospolita Polska – mógł arbitralnie dowodzić rynkiem zdrowia. Nie jest – i nie będzie – w stanie zrobić tego dobrze, zgodnie z życzeniami chorych i ludzi pragnących uchronić się przed chorobą. Tylko powrót na rynek dałby im szansę na realistyczne negocjowanie z producentami leków (i w ogóle usług medycznych) ich prawdziwej wartości – porównywalnej do oferty konkurencji, wliczając w to generyki[3]. System cenowy umożliwiłby porównywanie potrzeb pacjentów uwzględniające materialną rzeczywistość i dające realny wybór między dostępnymi opcjami. Pacjent przestałby zależeć od kaprysu urzędnika. Wybór polityków zastąpilibyśmy porównaniem wielu wyborów tych ludzi, którzy naprawdę potrzebują systemu opieki zdrowotnej.

Choć zdrowie jest ważne, nie możemy wszak na ołtarzu lęku przed chorobą składać innych stron życia. Żyjemy w świecie, w którym musimy dzielić z innymi ludźmi skończone zasoby materialne i czas. Zrobimy to lepiej, jeśli będziemy ze sobą współpracować, tworząc prywatne instytucje samopomocowe, polegające na naszej dobrej woli i chęci uzyskania pomocy od innych w razie potrzeby — począwszy od fundacji czy instytucji religijnych, na firmach ubezpieczeniowych skończywszy.


[1] Nie oceniam tu strony etycznej czarnego rynku, który przecież nie może idealnie zastąpić prawdziwego rynku. „Spekulanci” byli umiejscowieni w otoczeniu prawnym komunizmu i mogli bezkarnie zawłaszczać mienie pierwotnie należące do bezbronnie się temu przyglądających obywateli kraju; takimi spekulantami bywali ważni funkcjonariusze systemu, mający realny dostęp do ukradzionych uprzednio dóbr.

[2] To nie jest żadnym wyjątkiem, lecz zwyczajną praktyką – skoro rynek jest reglamentowany i nie funkcjonuje normalny mechanizm wyceny usług lekarzy, to NFZ musi narzucić dyrektorom placówek odgórne limity kosztów. Lecz rynek pracy podlega państwowej „ochronie”, dlatego też łatwiej oszczędzać m.in. na liczbie zatrudnionych lekarzy, którzy nie mają tak silnych związków zawodowych jak pielęgniarki.

[3] Warto byłoby się też zająć naprawą przerośniętego systemu ochrony patentowej leków i ich koncesjonowania.


Podobał Ci się artykuł? Chcesz czytać ich więcej? Wesprzyj mises.pl!


Kategorie
Audio Ekonomia sektora publicznego Komentarze Ochrona zdrowia Teksty

Czytaj również

Witold-Kwaśnicki.-Wspomnienie.png

Aktualności

Prof. Witold Kwaśnicki – wspomnienie. Słuchaj naszego podkastu

Zapraszamy do odsłuchania najnowszego odcinka naszego podkastu.

32.png

Ludzkie gadanie

W jakim stanie jest dziś polska polityka fiskalna?

Finanse publiczne pod lupą – dr Benedyk przedstawia problemy polskiego budżetu.

miniaturka-1.png

Ludzkie gadanie

Teoria pieniądza doby inflacji

Zapraszamy do wysłuchania najnowszego odcinku podkastu dra Mateusza Benedyka.

7.png

Ludzkie gadanie

Przedsiębiorcze państwo po polsku. Słuchaj naszego podkastu

W najnowszym odcinku „Ludzkiego gadania" dr Mateusz Benedyk i Marcin Zieliński pochylają się nad tematem efektywności państwowej ingerencji w rynek.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Komentarze 28
Mergiel

Dobry tekst.
Od siebie dodam tylko, że Polska jest jednym z krajów w Europie o najniższym spożyciu leków na receptę na łebka i 5 w Europie w przypadku leków bez recepty, a mimo to uważa się, że około 20% leków wypisywanych jest niepotrzebnie lub pacjenci z nich nie korzystają po wykupieniu w aptece. Dlatego uważam, że w ustawa refundacyjna może przynieść pewne oszczędności NFZ, chociażby przez zmuszenie do refleksji lekarza. Kiedyś wypisawano leki "na wszelki wypadek", a teraz na wszelki wypadek zaleca się leki dostępne bez recepty lub na 100%. W-g mnie jest ona (ustawa refundacyjna) logicznym następstwem kontynuacji systemu PRL i z tego punktu widzenia jest dla systemu korzystna, ograniczając wydatki. Spekulacja lekami w okresie IIIRP odchodziła na olbrzymią skalę na poziomie apteka - firma, wszystko na koszt NFZ, stąd leki za 1 grosz itp. Był to przykład partnerstwa publiczno-prywatnego w najgorszej postaci. Systemu jako takiego oczywiście w tym kształcie nie popieram.
Nie zgadzam się natomiast z tezą, jakoby wolny rynek był w stanie sprostać korzystnych z punktu widzenia populacji, dystrybucji i spożycia leków. Oczywiście zrobi to najbardziej ekonomicznie efektywnie, ale niekoniecznie pozytywnie biorąc pod uwagę aspekty zdrowotne populacji. Np. z punktu widzenia pacjenta chorego na zapalenie gardła i leczącego go lekarza, oraz koncernu farmaceutycznego korzystne może być zastosowanie w leczeniu antybiotyku, natomiast upowszechnienie się tej praktyki w całej populacji prowadzi do selekcji opornych drobnoustrojów, mogących w określonych okolicznościach stanowić zagrożenie dla życia innych osobników. Dlatego przynajmniej w kwestii wskazań, zaleceń itd. ktoś musi dowodzić i brać odpowiedzialność za całość. Jest niedobre również,że prawie cała edukacja farmakologiczna lekarzy została oddana w ręce koncernów farmaceutycznych i praktycznie nie ma ośrodków niezależnych( mam słabą nadzieję, że z czasem tą rolę przejmie internet). Zdrowie człowieka nie jest i nie było nigdy w historii, tylko jego sprawą prywatną.

Odpowiedz

Jan Lewiński

@Mergiel:
1. Tak, lekarze są zmuszeni do ograniczenia wydatków, o czym wspominam w tekście. Licząc sumę wydatków na refundacje, jest to korzystne, choć pamiętajmy, że mieszanie rządu przy ustawie lekowej powoduje inne zaburzenia sektora usług medycznych. Najistotniejszym z nich jest możliwość wywołania zamieszania w podaży leków. Może się okazać, że niektóre leki nie zostaną na czas sprowadzone do kraju przez firmy farmaceutyczne, skutkiem czego mogą być problemy zdrowotne wielu ludzi. Z tego punktu widzenia najlepiej byłoby jak najszybciej przejść do systemu rynkowego, który byłby w stanie reagować na prawdziwe potrzeby ludzi. Na to, niestety, szanse są niewielkie.
2. Jeśli chodzi o długofalowe korzyści z niedoboru leków, to wpadł Pan niestety w starą pułapkę centralnych planistów, uznających, że tylko oni potrafią myśleć długofalowo. Może się wydawać, że sztucznie wywołany niedobór mógłby przynieść korzyści dla ludzkiego układu odpornościowego. Problem polega jednak na tym, że z punktu widzenia rozwoju ludzkości układ odpornościowy jest mniej istotny od umożliwienia takiego rozwoju medycyny, który w dalekiej przyszłości (na razie to science-ficton) pozwoliłby uniknąć jego niedoskonałości. Jest faktem, że ludzie stają się coraz słabsi, że ludzie niepełnosprawni mogą żyć normalnie. Nie mamy włosów, które by nas chroniły przed zimnem. Zatraciliśmy mnóstwo zwierzęcych zdolności, ponieważ nasze zdolności intelektualne umożliwiają nam wygrywanie z naturą. To naprawdę nie jest problem. Prawdziwym problemem jest sztuczne ograniczanie ludzkiej pomysłowości - prawa patentowe na leki, kosztowne procesy rejestracji leków, wznoszące coraz wyżej i wyżej bariery wejścia na rynek farmaceutyczny (dobrym przykładem jest przypadek Polfy wspomniany w moim poprzednim tekście) i nonsensowne utrudnienia polityczne. Poza wszystkim jest też argument etyczny: zdrowie JEST sprawą prywatną człowieka i odbieranie mu tego prawa jest totalitarnym bezeceństwem równym barbarzyńskiej eugenice. Nie zniżajmy się do tego poziomu.

Odpowiedz

Mergiel

@Jan Lewiński
Nie zrozumieliśmy się: tu nie chodzi o sztuczny niedobór tylko sztuczny nadmiar kreowany przez rynek. Jeżeli masowo podajemy ludziom antybiotyki przy każdej infekcji, karmimy nimi zwierzęta hodowlane, to selekcjonujemy na masową skalę oporne na nie drobnoustroje i pozbawiamy się przez to skutecznego środka ratującego życie w groźnych infekcjach np. w sepsie. Kiedyś wydawało się, że liczba możliwych antybiotyków jest tak duża, że dzięki naszej pomysłowości zawsze znajdziemy skuteczny. Niestety tak nie jest. Co raz częściej stykam się z problemem, że nie ma co podać, ale nie z powodu dostępności leków, tylko wyników badania lekooporności bakterii. Bakterie ewoluują tysiące razy szybciej niż człowiek i nie o jego odporność tutaj chodzi. Sytuacja z antybiotykoopornością jest analogiczna do problemu wspólnego pastwiska.

Odpowiedz

Mergiel

Ad Jan Lewiński
Druga poruszona sprawa to tzw. prywatność zdrowia człowieka. Podam przykład gruźlicy, kiedyś przymusowo leczonej i diagnozowanej. Laik nie zdaje sobie sprawy, że chorobę tę leczy się co najmniej przez 1/2roku, nie zachowanie tego reżimu skutkuje przetrwaniem infekcji i ewentualnie nawrotem prątkowania niebezpiecznego dla innych. Wielokrotne powtarzanie niepełnych kuracji daje lekooporność prątków. Przypadkowe zakażenie może dotyczyć każdego np. w fitnes klubie, w autobusie czy w kinie. Jeżeli są to prątki lekooporne to szanse na wyzdrowienie są znacznie mniejsze. Są jeszcze choroby weneryczne, SARS, a nawet zwykła grypa, tak że przykłady interakcji "zdrowie moje-wasze" można mnożyć. SARS pokazał wyraźnie, że nawet dla ludzi mieszkających na innej półkuli nie może być obojętne w jakich warunkach żyją ludzie oraz jak zorganizowana jest ochrona zdrowia w Wietnamie, Laosie czy Chinach. Nie dotyczy to tylko chorób zakaźnych. Padaczka, choroby psychiczne, cukrzyca, uzależnienia i wiele innych oddziałują poprzez chorego na innych w jego otoczeniu i to w szerokim tego słowa znaczeniu, a nie tylko na rodzinę. Nie jest to tylko kwestia wspólnie opłacanego ubezpieczenia i kosztów leczenia.(patrz - pijany kierowca). Szczerze nie wiem jak można to negować.

Odpowiedz

Jan Lewiński

@Mergiel:
Ad 3.
W sprawie kreowania przez rynek "sztucznego nadmiaru", to się nie zgodzę z twierdzeniem, że jest on kreowany przez rynek. Mamy tu raczej wiele różnych nakładających się na siebie regulacji, na czele ze szczególną ochroną przez państwo interesów kompanii farmaceutycznych - prawem własności intelektualnej, skomplikowanych procesów rejestracji leków i reglamentowaniem rynku lekarskiego. To wszystko powoduje, na przykład brakuje rynku ubezpieczeniowego z prawdziwego zdarzenia, który mógłby zająć się kalkulowaniem bardziej długofalowych korzyści. Pozwolę sobie powtórzyć: centralnym planistom wydaje się, że tylko oni myślą długofalowo, ale to tylko ich zgubna pycha rozumu. Zamiast tego stawiają się w roli monopolistów w dziedzinie planowania, uniemożliwiając i dezorganizując wszelkie próby planowania przyszłości przez podmioty prywatne.
Ad 4.
Nie zrozumieliśmy się. Nie możemy zakażać innych ludzi właśnie dlatego - a nie pomimo tego - że zdrowie każdego człowieka jest jego prywatną sprawą. Zdrowie zakażonego jest jego własnością, podlega ochronie, tak jak jego życie. Ale to nie znaczy, że mamy prawo rządzić zdrowiem innych ludzi tak, jak nam się podoba, bo wiemy lepiej czy mamy inne poglądy na ich życie. Tutaj jest totalitaryzm. Inna sprawa to poruszony przez Pana temat lekoodporności, który należy do innej dziedziny - dobrej praktyki lekarzy. W każdym systemie lekarze mogą być ignorantami (i bywali nimi przez stulecia; dobrym przykładem jest np. historia higieny w chirurgii, o czym pisze Thorwald w Stuleciu chirurgów), więc na wolnym rynku również. Rzecz jednak w tym, że oświecona tyrania jest fikcją. Centralni planiści poza wspaniałymi pomysłami będą mieli fatalne, bo nie są w stanie porównać ze sobą różnych rozwiązań. A zapłaci za to całe społeczeństwo objęte oświeconym eksperymentem. Rynek jest natomiast systemem, w którym w interesie firm ubezpieczeniowych byłoby obniżanie długofalowego systemowego ryzyka, a lekarze byliby oceniani za swoje błędy przez sądy, a nie przez własne samorządy zobowiązane kodeksami "etycznymi" do ochrony kolegów.

Odpowiedz

Darek

1 pytanie:
Przeciętny pacjent tą całą refundacje rozumie tak, że dzięki państwu nie płaci ceny rynkowej za lek, powiedzmy te 300zł, tylko np. 30zł. On mówi krótko: gdyby nie państwo, nie stać byłoby mnie na lekarstwa. Co powiecie takiej osobie?

2 pytanie:
Skąd pewność, że na wolnym rynku koncerny farmaceutyczne nie dokonają zmowy cenowej i sztucznie nie zawyżą ceny leków?

Odpowiedz

Mergiel

Nie jestem ekonomistą i moje poglądy na wolny rynek, mogą być niewłaściwe.
Ad 3 Jestem przekonany, że to jednak nie regulacje, czy brak wiedzy, skłaniają lekarza do leczenia zbędnymi i w perspektywie długofalowej i populacyjnej szkodliwymi lekami, tylko doraźne oczekiwania jego klienta, czyli pacjenta, który ocenia sytuacje tylko ze swego punktu widzenia bez odpowiedniej wiedzy. Lekarz jest rozliczany przez pacjenta, sąd, itd. tylko z tego jednego zdarzenia, a nie z jego wpływu na zdrowie populacji jako ogółu. To samo dotyczy stosowania leków i pestycydów hodowli zwierząt i roślin.Tylko centralnie ustalane zasady mogą zmienić tą praktykę.
Pewno rządzenie zdrowiem innych ludzi jest formą totalitaryzmu ale niestety konieczną, osoba roznosząca infekcje lub wykazująca określone ryzykowne dla siebie i ogółu zachowania nie zawsze jest świadoma tego co robi, a nawet jeżeli jest to nie można czekać, aż narobi szkód, udowodnienie winy, lub uzyskanie odpowiedniego odszkodowania jest najczęściej niemożliwe. Jedziemy wszyscy na jednym wózku. Można to również porównać do załogi statku na morzu, zdrowie, nałogi i styl życia każdego członka załogi ma wpływ na bezpieczeństwo podróżowania i kapitan musi dyscyplinować wszystkich zgodnie ze swoją wiedzą na ten temat. Nie bardzo rozumiem jak wolny rynek może zmusić menela do leczenia gruźlicy i nie roznoszenia tej choroby?

Odpowiedz

Jan Lewiński

@Mergiel:
Jeszcze jedna sprawa, żeby nie było, że sobie dyskutujemy w kompletnym oddaleniu od rzeczywistości. Proszę mi powiedzieć, jakie konkretne instytucje w naszej rzeczywistości (a nie w libertariańskich bądź centralnoplanistycznych fantazjach) zakupują od koncernów farmaceutycznych wielkie ilości szczepionek, nie zważając ani na ich ceny, ani na uzasadnienia medyczne? Dla jakich konkretnych instytucji dobrym powodem dla rzucenia tych leków masowo na rynek jest panika, np. taka, jak niedawno w przypadku AH1N1, a nie długofalowe racjonalne planowanie wykorzystania szczepionek?
Podpowiem, że chodzi o instytucje, które uchodzą za jedyną "realną" manifestację centralnoplanistycznych utopii.

Odpowiedz

Jan Lewiński

Przyznam, że trochę mnie dręczy problem znalezienia elementów różnicujących zwolenników centralnego planowania i libertarian, więc pozwolę sobie na uwagę bardziej ogólną na marginesie powyższej dyskusji:
Uważam, że podstawową różnicą jest sposób rozwiązywania problemów. Centralni planiści rozwiązują problemy systemowe szukając odpowiedzi personalnych, np. mówią o mędrcach, którzy by pokierowali światem w oświecony sposób, albo znajdują jedną mądrą odpowiedź na jakiś jeden konkretny problem i to im wystarcza. Rozwiązaniem ma być więc jakaś forma zachowania "mądrego" w odróżnieniu od "głupiego" jakie ma rzekomo naturalnie cechować społeczeństwo.
Libertarianie (i ekonomiści Szkoły Austriackiej) starają się natomiast znaleźć rozwiązanie systemowe, gdzie bodźce społeczne byłyby tak ustawione, aby sprawić, że ludzie chcieliby wybierać mądrze. Libertarianie nie mówią, że na szczepionki trzeba dać miliard złotych lub dwa, albo powołać na ministra zdrowia lekarza z największą liczbą cytowań w piśmie Lancet. Mówią raczej o tym, co się stanie, jeśli będziemy sztucznie socjalizować ryzyko zachorowania i koszty leczenia, zrzucając ich brzemię na tych ludzi, którzy o swoje zdrowie dbają również uznając perspektywę długofalową. Skutek jest jeden - tragedia wspólnego pastwiska.

Odpowiedz

Jan Lewiński

@Darek:
1. Takiej osobie należy powiedzieć, że koncerny farmaceutyczne zawyżają ceny leków ze względu na refundacje. Znane są przypadki leków, które po wypadnięciu z listy refundacyjnej nagle taniały nawet trzykrotnie. Ponadto często leki są wycofywane z rynku tylko dlatego, że ich cena jest "zbyt niska". Takie wycofanie leku byłoby niemożliwe, gdyby pozwolić na pełną konkurencję na rynku farmaceutycznym.
2. Zmowa cenowa jest możliwa wtedy, gdy sztucznie wznosimy na rynku bariery wejścia, np. utrudniając szybkie wprowadzanie na rynek generyków przez konkurencję. Do najważniejszych takich barier zaliczyłbym prawa własności intelektualnej (http://tnij.org/ox2c), kosztowne procesy rejestracji leków i dotowanie większych koncernów przez państwo (np. przez wykup znacznych ilości leków czy refundowanie kosztów leków).

Odpowiedz

kawador

@Darek

"Przeciętny pacjent tą całą refundacje rozumie tak, że dzięki państwu nie płaci ceny rynkowej za lek, powiedzmy te 300zł, tylko np. 30zł. On mówi krótko: gdyby nie państwo, nie stać byłoby mnie na lekarstwa. Co powiecie takiej osobie?"

Jeśli masz ochotę, przeczytaj ten wątek, a w szczególności wpisy:

http://libertarianizm.net/thread-2105-post-31472.html#pid31472

http://libertarianizm.net/thread-2105-post-31561.html#pid31561

http://libertarianizm.net/thread-2105-post-34237.html#pid34237

Odpowiedz

Mergiel

Ad. Jan Lewiński
Przykład ze szczepionkami nietrafiony, decyzja o zakupie przez niektóre państwa była decyzją polityczno-korupcyjną, i nie wynikała z przesłanek epidemiologicznych, sądzę, ze podobne zagrania byłyby możliwe również na wolnym rynku np. patrz giełdy. To nie była pycha rozumu tylko kalkulacja korzyści politycznych i korupcja. Niestety ucieka Pan w schematy i unika odpowiedzi na pytanie: jak wolny rynek jest w stanie sprostać zagrożeniom epidemiologicznym i innym związanym ze stanem zdrowia członków populacji, nie koordynując centralnie zbieranych danych i prowadzonych działań i nie uciekając się do przemocy np. poprzez nie wydanie osobie chorej psychicznie i nie leczącej się pozwolenia na broń czy prawa jazdy lub przymusowe leczenie osoby chorej zagrażającej sobie lub otoczeniu, czy też nawet pospolitego profilaktycznego badania kierowców na obecność alkoholu lub narkotyków w wydychanym powietrzu lub we krwi. czyli stosując zasadę, że zdrowie jest tylko i wyłącznie prywatną sprawą każdego.

Odpowiedz

Mergiel

Nie sądzę również, aby prywatne firmy ubezpieczeniowe były w stanie stosować tylko indywidualną kalkulację ryzyka w ubezpieczeniach zdrowotnych i na życie, bez odniesienia się do stanu zdrowia całej populacji w jakiej dany osobnik żyje, choćby np. do częstości występowania chorób zakaźnych, nawyków żywieniowych, nałogów itp. Trudno sobie również wyobrazić aby konanie menela na chodniku było tylko i wyłącznie jego prywatną sprawą nawet w społeczeństwie skrajnie leseferystycznym. Tak że teza o prywatności własnego zdrowia nie jest więc do obrony nawet w libertariańskim świecie. Inną sprawą są oczywiście proporcje sfery prywatnej do publicznej ludzkiego zdrowia, które w obecnym systemie przymusowych państwowych ubezpieczeń są zdecydowanie zaburzone i nie promują przez to zdrowego trybu życia, a ludzi zmuszają do ponoszenia niezależnych i nie proporcjonalnych do rzeczywistego ryzyka ubezpieczeniowego kosztów.

Odpowiedz

Jan Lewiński

@Mergiel.
Ad 12 i 13.
Niestety zdaje się Pan nie do końca rozumieć koncepcję praw własności. Przypisuje im Pan najbardziej prymitywną interpretację: skoro moja własność/zdrowie to moja sprawa, to mogę sobie strzelać z karabinu z mojej ziemi w przechodniów/kaszleć na nich, albo kłuć igłą z żółtaczką typu C.
To czysty absurd. Prawa przechodniów (czyli analogicznie chorych) są w systemie ochrony praw własności chronione na równi. Jeśli ktoś zacznie zakażać ludzi, to:
1) zaciąży to na jego ubezpieczeniu (tak jak w przypadku ubezpieczeń samochodowych w USA),
2) jeśli robi to celowo, to odpowiada przed sądem za naruszenie praw własności/zdrowia innych osób.
Tak czy inaczej mamy silne bodźce zniechęcające do zachowań przynoszących ujmę zdrowiu publicznemu.
Jeśli chodzi o prowadzenie rejestrów chorób, konsultowanie się lekarzy czy dzielenie się danymi dot. chorób przez firmy ubezpieczeniowe, to nie jest to bynajmniej formą totalitaryzmu ani totalitaryzmu nie wymaga. To zwyczajna praktyka, tak jak w przypadku firm telefonicznych, które udostępniają sobie wzajemnie numery telefonów, bo dzięki temu same mają (wszystkie) większy zysk.
Proszę pomyśleć - firmom ubezpieczeniowym zależy na tym, aby wypłacać jak najmniej ubezpieczeń chorobowych, a klientom zależy na tym, aby dostawać ich jak najwięcej, gdy są faktycznie chorzy. Mamy naturalny bodziec działający na firmy ubezpieczeniowe, aby dbać o stan zdrowia całej populacji ubezpieczonych osób i naturalny bodziec aby rezygnować z prób oszukania klientów (bo ci zagłosują nogami).
W sytuacji, gdy o chorych "dba" państwo, znika bodziec wymagalności zobowiązań służby zdrowia wobec pacjenta (pacjent nie jest klientem, i dlatego nie ma podmiotowości, nie jest stroną systemu, tylko jej przedmiotem), więc koszty można zmniejszać po prostu równo wszystkim obcinając opiekę zdrowotną (albo zwiększając jej cenę via podatki). Tak to się stało w przypadku refundacji, tak się dzieje w przypadku limitów narzucanych jednostkom opieki zdrowotnej przez NFZ etc. Przykłady można wymieniać w nieskończoność i to są przykłady bardzo realne.
Rekapitulując: zdrowie jest prywatną sprawą obywateli i właśnie dlatego - a nie pomimo tego - dla swego dobra mogą się zgodzić (niższe koszty ubezpieczeń) udzielać danych o swoim zdrowiu i pozwolić na jego "kontrolowanie" za swoją zgodą i wiedzą, czyli bez totalitarnych systemów ubezwłasnowolnienia pacjenta.
Mówiąc o decyzjach polityczno-korupcyjnych potwierdza Pan mój argument, który właśnie taki był: centralni planiści nie biorą pod uwagę struktury systemu, który proponują. Chcą rozwiązań typu "rajski ogród", w którym mądry pan urzędnik wyda zawsze mądrą decyzję dotyczącą publicznego zdrowia z racji tego, że wiele lepiej i jest mądrzejszy niż byle chłystek z katarem vel petent. Zwolennicy centralnych planów niestety nie rozumieją, że ubezwłasnowolniając obywateli tworzą nowe dyskrecjonalne bodźce ekonomiczne, których istota jest właśnie polityczno-korupcyjna. To nie jest więc tak, że korupcja to tylko "błędy i wypaczenia" socjalizmu i potrzeba nam wybrać mądrzejszego pierwszego sekretarza niż poprzedni. Nie - korupcja to podstawa tego systemu i jego modus operandi.

Odpowiedz

Mergiel

"1) zaciąży to na jego ubezpieczeniu (tak jak w przypadku ubezpieczeń samochodowych w USA)",
menele nie płacą ubezpieczenia więc to im zwisa i powiewa.
"2) jeśli robi to celowo, to odpowiada przed sądem za naruszenie praw własności/zdrowia innych osób."
ani nie robią tego celowo ani nic nie mają wartościowego na ewentualne odszkodowanie. Poza tym nie każdy musi mieć wiedzę medyczną, aby się w tym orientować kiedy jest źródłem zakażenia, a kiedy nie. A co z profilaktyką zakażeń? Np. u fryzjera czy dentysty - obecnie w Polsce jedne z głównych miejsc zakażeń, pomimo że w przytłaczającej większości prywatne? Też to wina regulacji?
A poza tym przecież napisałem, że co do efektywności firm ubezpieczeniowych to pełna zgoda.
Ale proszę się ustosunkować konkretnie do np. ograniczania praw pijanych lub chorych kierowców, osób w stanie psychicznym zagrażającym sobie lub otoczeniu, a nie zgadzających się na badanie i leczenie,lub do przymusowych szczepień przed podróżą w rejony endemiczne aby nie roznosić tych chorób po całym świecie. Jak ten problem można rozwiązać bez łamania prywatności?
Poza tym czy w prywatnych firmach nie uprawia się polityki? nie ma korupcji? centralnego planowania?

Odpowiedz

Mergiel

korekta
obecnie w Polsce jedne z głównych miejsc zakażeń wirusem żółtaczki typu C

Odpowiedz

Mergiel

Żeby było jasne: ja nie bronię socjalizmu w ochronie zdrowia, tylko uważam, że prywatne ubezpieczalnie nie rozwiążą wszystkich problemów, bo mają inne własne cele. Wolny rynek to dla mnie tylko mechanizm, który działa efektywnie ale ślepo.

Odpowiedz

Mergiel

Jeszcze już na koniec
Niech Pan sobie wyobrazi sytuację, że zaraził się Pan gruźlicą i podejrzewa Pan konkretnego menela, podaje go Pan do sądu, ale musi Pan pokryć wszystkie koszty sprawy bo menel nic nie ma. A są to nie małe wydatki np. badanie stanu zdrowia menela, badanie genetyczne porównawcze prątków od menela i od Pana, doprowadzenie świadków itd. bo przecież trzeba udowodnić, że to ten, a nie inny co wcale nie jest łatwe. Ale załóżmy, że się udaje i co wtedy, menel idzie do więzienia na koszt, no właśnie czyj? Cieszy się, że w ciepełku spędzi jakiś czas, ale czy jego prywatność pozwala na to, żeby go tam leczyć? Reasumując Pan łyka pigułki w domu, menel w więzieniu, sędzia i adwokaci mają pracę i wszystko na Pana koszt. Jeszcze ubezpieczyciel Panu podnosi składkę, bo pęta się Pan ryzykownie pomiędzy menelami.
To czy nie lepiej byłoby przymusowo leczyć menela i jego kumpli wcześniej?

Odpowiedz

fu

Pociągnę pytanie Darka. Co w sytuacji w której po urynkowieniu całkowitym rynku lekowego zostaną ludzie, których na te leki już nie będzie po prostu stać? Domyślam, że nie wszystkie leki tanieją po wypadnięciu z listy refundacyjnej i większość cen może drastycznie wzrosnąć.

Odpowiedz

Jan Lewiński

@Mergiel:
Krótko odpowiem.
Menel nikomu nie płaci - zgoda. Płacącym jest klient ubezpieczalni, której żywotnym interesem (jak wskazałem wyżej) jest klienta chronić (również przed menelem). Nawiasem mówiąc, klient, który się wałęsa między menelami BĘDZIE miał zwiększone ubezpieczenie, bo będzie częściej chorował. Ale zostawmy detale. Jak ubezpieczalnia może chronić społeczność przed "menelami"? Może wspierać fundacje/kościoły, które opiekują się bezdomnymi w odpowiedni sposób (np. korzystając z programów w rodzaju "zaszczep się a dostaniesz obiad").
Jeśli chodzi o gromadzenie informacji o pacjentach, to już na to pytanie odpowiedziałem.
Kolejna sprawa: Jak Pan uważa, że należałoby rozpowszechniać wiedzę o zakażeniach? Nadając do 15 minut programy w telewizji publicznej? Wprowadzając nowe przedmioty dla dzieci w publicznych szkołach, usuwając na bok np. matematykę?
Akurat rozwiązanie tego problemu jest łatwe w systemie rynkowym: taką wiedzę oferują współpracujący z ubezpieczalniami lekarze oraz same ubezpieczalnie. Naprawdę jest to tak niewyobrażalne, szczególnie przy informatycznych rozwiązaniach, które mamy w XXI wieku (a z którymi państwo sobie nie radzi, jak widać)?

@fu:
Nie wiem, dlaczego ceny miałyby wzrosnąć po zniesieniu refundacji. Jest to sprzeczne z dotychczasowymi doświadczeniami, a także z interesem koncernów, zainteresowanych sprzedażą, a nie staniem leku na półce.
Proszę też zerknąć na podane w poście 11. linki.

Odpowiedz

Mergiel

Niestety nie odpowiada Pan na problem, menele nie chcą się leczyć przez pół roku, jak tylko jest im trochę lepiej to fru i świat jest piękny, poza tym aby kogoś leczyć trzeba najpierw zbadać, a co jak nie ma na to zgody? Organizacje pomocy społecznej państwowe i prywatne opierają się tylko na zasadzie dobrowolności poddania się takiej pomocy, bez zgody delikwenta nic nie zrobią. Poza tym nie bierze Pan pod uwagę, że już teraz ogromny procent ludzi, którzy nic nie płacą na obowiązujący system ubezpieczeń (ulgi, zwolnienia, bezrobotni, rolnicy itd) w systemie libertariańskim część z nich na pewno by się ubezpieczyła, ale część z różnych powodów na pewno nie, a jak ktoś nieubezpieczony i nie przy kasie, to do doktora idzie dopiero jak już ledwo zipie, czyli w przypadku chorób zakaźnych, przez długi czas roznosi chorobę, a w przypadku chociażby cukrzycy, czy padaczki stanowi zagrożenie na drodze dla siebie i innych.
Napisał Pan: " ubezpieczalnia...Może wspierać fundacje/kościoły, które opiekują się bezdomnymi w odpowiedni sposób (np. korzystając z programów w rodzaju „zaszczep się a dostaniesz obiad”). Czyli jednak przyznaje Pan pośrednio, że zdrowie menela(człowieka) nie jest tylko jego prywatną sprawą, skoro inni wydają na nie pieniądze, bez pobudek altruistycznych.

Pozdrawiam Mergiel

Odpowiedz

Mergiel

Ad Fu
Zasadniczo zgadzam się z autorem, że obecnie ceny leków są zawyżone i w przypadku 80% z nich domowy budżet bez ubezpieczenia dałby radę pokryć koszty leczenia. Nie mniej jednak są preparaty, używane w leczeniu chorób nowotworowych, psychiatrycznych, wirusowych (AIDs HCV) gdzie miesięczne koszty leczenia są ogromne jak na przeciętna kieszeń, nie potrafię jednak oszacować jak mogła by spaść ich cena na wolnym rynku. Moim skromnym zdaniem, jeżeli nie zniesie się ochrony patentowej to nie wolno rezygnować z przymusowego systemu ubezpieczeniowego.

Odpowiedz

grudge

Ad Mergiel
W libertarianizmie możesz nie wpuścić menela na swój teren lub postawić ultimatum, że jeżeli chce na Twoim terytorium przebywać to musi przejść przez badania lekarskie. Jeżeli menele mają własne miejsce, które jest ich własnością to nikt Ci nie każe tam chodzić (tak jak nikt Ci nie każe chodzić w góry przy zagrożeniu lawinowym).

Co do ludzi na wyższym stopniu społecznym niż menele, to są skanery, które skanują stan zdrowia pracownika i jeżeli ma np. podwyższoną temperaturę, każą udać się do lekarza. Nawet nasi rodzimi pracodawcy sponsorują szczepienia przeciwko grypie.
Można też jak Japończycy nosić maski. Rozwiązań jest wiele.

Odpowiedz

kawador

Mergiel, ja ci gwarantuje, że jak "w libertarianizmie" jakiś menel (albo bogaty burżuj) będą chodzić i zarażać, to ja osobiście ich odstrzelę - za darmo. Dzięki temu zdobędę szacun lokalnej społeczności, kobiety będą mi się oddawać, a sklepy sprzedawać produkty po zaniżonej cenie.

Na wszystkim można robić biznes - eliminowania roznoszących choroby psycholi znajdzie swoją nisze rynkową.

Odpowiedz

Jan Lewiński

@Mergiel
Nie zrozumieliśmy się, więc powtórzę: prywatne osoby funkcjonują w społeczności. Bez tego nie ma handlu, nie ma jedzenia, nie ma domu, nie ma śmietnika czy restauracji, z której resztki może wybierać "menel". To wszystko jest własność prywatna. Twierdzenie, że prywatność/wolność musi oznaczać kompletny izolacjonizm lub prawo do dowolnego krzywdzenia innych ludzi jest - delikatnie rzecz ujmując - nadużyciem.
Druga sprawa.
Jeśli dobrze rozumiem Pański wywód, to meneli należy pozbawiać wszelkich praw, bo stanowią zagrożenie publiczne. Czyli zatrudniamy pracowników publicznych, którzy zajmują się wyłapywaniem bezdomnych i wsadzają ich do obozów zdrowia, wstrzykując im wszelkie możliwe szczepionki i antybiotyki. Mówi Pan więc o unieważnieniu prawa człowieka do jego życia, godności, wolności itd. W tej perspektywie menel nie jest człowiekiem, tylko roznosicielem chorób, szkodnikiem.
Jeśli moja interpretacja jest prawidłowa, to się nie zgadzamy.
Jeśli nie, to nie rozumiem Pańskiego rozwiązania.

Odpowiedz

kawador

Dotykamy tutaj chyba starych demonów - jak oświecona władzuchna nie pogrozi pałą, to lud się nie zaszczepi i będziemy umierać pod płotem albo pod kościołem.

Odpowiedz

Mergiel

Ad Jan Lewiński
Po pierwsze proszę nie zaniżać poziomu dyskusji: do meneli chciał strzelać Kawador, nie ja. Podałem kilka przykładów, do żadnego z nich nie potrafił się Pan w świetle wyznawanych ideologii ustosunkować aby obronić swoje twierdzenie o tylko i wyłącznie prywatnym charakterze zdrowia człowieka.
Teza, że zdrowie pojedynczego osobnika w populacji nie jest tylko jego prywatną sprawą, wynika z biologii, a nie takiej czy innej ideologii.
Ad Grudge
To, że uważasz za wskazane stosowanie tych wszystkich środków profilaktycznych potwierdza moją opinię o zdrowiu człowieka. Ponieważ nie ma doskonałych środków zapobiegawczych, zawsze zetkniemy się z problemem kiedy nasze, życie i zdrowie będzie zależało od zdrowia innych ich poczucia odpowiedzialności i świadomości własnego zdrowia. Nie ma znaczenia czy polityka chronienia konkretnej populacji jest realizowana przez państwo wobec swoich obywateli, prywatnego pracodawcę wobec swoich pracowników, czy sklepu wobec klientów itd. To wynika z biologii.

Odpowiedz

Ostrowo

Informatyzacja służby zdrowia to paranoja, podobnie jak innych instutucji państwowych. W ogóle nie mam zielonego pojęcia jak od lat można w tak skrupulatny sposób w zasadzie bez względu na rząd wprowadzać systemy informatyczne, które są conajmniej słabe.

Odpowiedz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.