Autor: Juliusz Jabłecki
Bruce Yandle, ekonomista i były przewodniczący amerykańskiej Federal Trade Commission (czyli organizacji przypominającej polski UOKiK) napisał w latach 80-tych artykuł Bootleggers and Baptists: The Education of A Regulatory Economist, w którym, opierając się na wieloletnim doświadczeniu zdobytym w „branży regulacyjnej”, przedstawił ogólne wyjaśnienie problemu wprowadzania rozmaitych regulacji rządowych. Wszak wiadomo nie od dziś, że są one z reguły szkodliwe, a często po prostu nonsensowne. Ale skoro tak, to dlaczego dochodzi do ich wdrażania?
Według byłego prezesa FTC większość znaczących regulacji wchodzi w życie jako rezultat mniej lub bardziej skoordynowanych działań dwóch różnych grup społecznych, które można zbiorczo określić mianem „przemytników” i „baptystów”. Określenia te nawiązują do czasów, kiedy poszczególne stany amerykańskie usiłowały kontrolować spożycie alkoholu przez obywateli. Zakaz sprzedaży trunków był zawsze ochoczo popierany przez przedstawicieli lokalnych kościołów protestanckich – najczęściej baptystów – a także przez przemytników, którzy doskonale zdawali sobie sprawę, że prohibicja może znieść handel alkoholem, lecz nie wyruguje popytu na niego, a to otwiera przed nimi perspektywę zmonopolizowania rynku i zgarnięcie krociowych zysków.
Willie Morris, były redaktor amerykańskiego „Harper’s Magazine”, tak relacjonował te wydarzenia w swojej wspomnieniowej książce North Toward Home (s. 54-55):
- Mississippi było jednym z stanów, w których najdłużej utrzymywała się prohibicja alkoholowa. Jednakże zakaz ten, będący swoistym ukłonem w stronę pastorów i kościołów, funkcjonował właściwie wyłącznie na papierze. Mój ojciec mawiał na przykład często, że jedyna różnica pomiędzy Mississippi a sąsiednim Tennessee, w którym nie było prohibicji, jest taka, że w Tennessee nie można było nigdzie kupić alkoholu w niedziele. Prowadzone przez przemytników w Mississippi sklepy „spożywcze”, oferujące 10-12 puszek sardynek i kilka paczek krakersów, były otwarte przez całą dobę i sprzedawały trunek wszystkim, bez względu na wiek czy kolor skóry. (…) Co jakiś czas w stanie odbywały się wybory, w których miano zdecydować, czy zalegalizować alkohol, czy nie. (…) Pewnego razu, na dwa czy trzy tygodnie przed kolejnym głosowaniem, w kościołach zaczęto rozdawać naklejki na zderzaki, które wielkimi czerwonymi literami przekonywały: „dla dobra mojej rodziny – głosuj za prohibicją”. Wówczas to jeden z chłopców, syn najbogatszego z przemytników, rozbijał się po mieście swoim pięknym nowym Buickem, oblepionym z przodu i z tyłu trzema kościelnymi naklejkami, pokrzykując: „Dla dobra mojej rodziny – głosuj za prohibicją!”.
Tak oto w telegraficznym skrócie przedstawia się teoria przemytników i baptystów. Obie grupy żyją w ścisłej symbiozie, choć oczywiście nie muszą być – i najczęściej nie są – związane żadnymi formalnymi porozumieniami. Ba, niekiedy mogą wcale o sobie nie wiedzieć. Z reguły jednak, o baptystach i ich pryncypialnym, umoralnionym sprzeciwie wobec różnych bezeceństw, którym zwykły oddawać się upadłe dusze, słychać znacznie lepiej niż o przemytnikach. To właśnie ta zacięta krucjata, nagłaśniana w środkach masowego przekazu, wprowadza korzystną „atmosferę społeczną”, której nie omieszkają wykorzystać przemytnicy. Ci ostatni działają zaś najchętniej w zaciszu gabinetów, lobby hotelowych czy kuluarów i komisji sejmowych, forsując nawet drobne zmiany w przepisach („lub czasopisma”), które mogą się później przełożyć na ogromne zyski – finansowe dla nich samych i niematerialne dla baptystów.
Na wypadek gdyby komuś powyższe dywagacje wydały się zbyt abstrakcyjne i odległe, warto zwrócić uwagę na losy ustawy ograniczającej budowę centrów handlowych i marketów autorstwa posła Samoobrony Waldemara Nowakowskiego. O pośle Nowakowskim było głośno już w zeszłym roku, kiedy oskarżono prowadzoną przez niego spółkę Lewiatan Agro Food o skupowanie towarów od rolników i niepłacenie im należności. Dziś Nowakowski triumfuje jako autor ustawy wprowadzającej utrudnienia w otwieraniu „wielkopowierzchniowych obiektów handlowych”, czyli de facto sklepów spożywczych, księgarń, aptek, salonów samochodowych i wszelkich punktów usługowych o całkowitej powierzchni ponad 400 metrów kwadratowych.
Projekt ten wpisuje się w szeroki nurt rozwiązań prawnych wprowadzanych rzekomo w trosce o dobro polskiego handlu. Kibicują mu wytrwale nie tylko posłowie z LPR czy Prawicy RP, ale także niektórzy publicyści (zob. np. artykuł Jerzego Pawlasa w miesięczniku „Opcja na prawo”, nr 5 z 2004 r.). Trzymając się terminologii Bruce’a Yandle’a można by ich nazwać „baptystami” – ich przekonania, choć nie zawsze racjonalne z punktu widzenia ekonomicznego, są na ogół szczere, autentyczne i dość pryncypialne. „Przemytnikiem” w tym wypadku jest natomiast bez wątpienia poseł Nowakowski, który w nałożeniu regulacji na duże sklepy upatruje szansy zarobku dla własnej firmy. Założony przez niego Lewiatan zrzesza bowiem małe sklepy, które bez wątpienia skorzystałyby na takim rozwiązaniu – zupełnie jak niegdyś amerykańscy przemytnicy na prohibicji.
W całej dyskusji wokół ochrony drobnego polskiego handlu przed wielkopowierzchniowymi konkurentami nie bierze się jednak pod uwagę potencjału wolnego (czy prawie wolnego) rynku, który doprowadził w międzyczasie do powstania konkurencji dla konkurentów. W Warszawie istnieją już na przykład dwa sklepy internetowe (niedawno jeszcze był tylko jeden), dowożące klientom zakupy do domu bez żadnych dodatkowych kosztów i po normalnych, „marketowych” cenach. Naturalnie takie internetowe zakupy nie są substytutem dla codziennych spacerów po chleb, mleko i gazetę do lokalnego „spożywczaka”, lecz dla coweekendowych eskapad zaopatrzeniowych do wielkich centrów handlowych. Stanowią zatem bezpośrednie zagrożenie właśnie dla tych sklepów, które miały rzekomo „drobny polski handel” zniszczyć.
Nie powinno jednak dziwić, że argumenty takie jak ten nie padają w sejmowych debatach ani telewizyjnych talk- showach . Wszak kiedy sprawy zostawia się ich naturalnemu biegowi nie korzystają na tym ani przemytnicy, ani baptyści, których może dzielić wiele, ale łączy jedno: zżerające przekonanie, że jeśli ktoś nie chce po dobroci wstąpić do klubu – czy będzie nim sklep, czy kościół – to trzeba go do tego zmusić.